wtorek, 21 grudnia 2010

Za grzechy Ojca

  
Za Skwierzyną droga w kierunku przejścia granicznego w Kostrzynie odbiła na zachód, wyprostowała jak struna, namierzyła horyzont i wbiła w Puszczę Rzepińską. Las ciągnął się kilometrami, a monotonię sosnowego boru przerywały tylko leśne parkingi. Niebieskie znaki drogowe pojawiały się regularnie i co parę kilometrów odgarniały z bocznych szyb, niczym wycieraczki, drewnianą zasłonę. Na chwilę pojawiały się wyciosane z pni ławki i stoły otoczone płotem z desek, śmieci porozrzucane wokół błyszczały kolorową folią worków. Po chwili puste parkingi znikały i ściana lasu znowu przyklejała się do okna.
   Drogi proste jak lineał przecinają najbardziej zalesione kompleksy w kraju. Asfalt ciągnie się kilometrami przez knieje, udzielające schronienia dzikim zwierzętom i wysypiskom śmieci. Zdarzają się w Polsce miejsca mniej dostępne i dziksze, ale pozostają nimi, ponieważ leżą z dala od tras komunikacyjnych. Tymczasem przez „dziki” zachód Polski wiodą wytyczone przez Niemców trakty, na których ruch panuje niewielki. Po drodze brakuje ludzkich siedzib, a jeśli już nawet pojawi się jakiś przysiółek, wtapia się w otoczenie i nie odwraca uwagi kierowców. Z Krosna Odrzańskiego do przejścia granicznego w Gubinku jest ponad 40 kilometrów. Jedyna osada po drodze przybrała dla niepoznaki nazwę Brzózka.  
   Krzeszyce oddziela od Skwierzyny 30 kilometrów lasu.  Tuż przed wsią pojawił się na poboczu znak rozpoznawczy; BMW-Kombi na berlińskich numerach rejestracyjnych. Parę kroków od drogi, otoczone obrysem ogrodzenia, sterczały kikuty postumentów i porozbijanych nagrobnych płyt. Po starym cmentarzu żydowskim krążył brodaty mężczyzna z kijkami w obu rękach, przypominającymi szpikulce do opiekania kiełbasek. Ostro zakończone iglice wchodziły gładko w grunt.  Gdy nakłuwacz uderzał w kamień spod stóp dobiegał zgrzyt. Polny głaz wydaje w zetknięciu z żelazem inny odgłos niż ociosany piaskowiec.


Eckehart Ruthenberg
Eckehart Ruthenberg określa rozmiary kamienia. Sapiąc z wysiłku, usuwa motyką korzenie i kępy trawy. Nagrobek w Krzeszycach został zwalony wiele lat po wojnie i spoczywa kilka centymetrów pod leśną ściółką. Cmentarze zniszczone przez nazistów, pokrywa płaszcz gleby dwukrotnie grubszy. Ale takich grobów na polsko-niemieckim pograniczu się nie spotka. Eckehart klęczy i starannie obmiata płytę szczotką. Spod piachu ukazują się niemieckie inskrypcje: „Tu spoczywa w pokoju Martin Borck, ur. 1827, zm. 1901”. Skonstruowaną przez siebie dźwignią próbuje obrócić kamień na drugą stronę, zapisaną po hebrajsku. Od połowy XIX wieku żydowskie nagrobki w Prusach musiały być dwujęzyczne. – „Podobnych urządzeń używali starożytni Egipcjanie przy budowie piramid” – mówi Eckehart i całym ciężarem ciała zawisa na dźwigni.   
   Sporo wysiłku kosztowało go odnalezienie cmentarza w Krzeszycach (Powiat Gorzowski). Pomijały go przedwojenne mapy. Próżno szukał na wyblakłych kartach ledwie zauważalnych symboli „L”, układających się w choinkę. Pruscy kartografowie, w zgodzie z hebrajską tradycją oznaczali żydowskie miejsca pochówku, pierwszą literą słowa „Lebenhaus” – „dom życia”. Również niezastąpiony Kommunales Auskunftsbuch” - spis miejscowości z 1914 roku, uwzględniający wyznanie mieszkańców, słowem nie wspominał o Żydach w Krzeszycach. W niedzielne przedpołudnie Eckehart stanął więc przed kościołem i wychodzącym ze mszy ludziom pokazywał kartki z napisem po polsku: „Poszukuję i zajmuję się cmentarzami żydowskimi w Polsce. Czy może mi Pani/Pan proszę powiedzieć czy w tej miejscowości znajduje się cmentarz żydowski?”. W Lipianach i Dobiegniewie parafianie pomogli mu w poszukiwaniach. W Krzeszycach rozkładali bezradnie ręce. Eckehart poszedł do miejscowej knajpy i siedział przy stoliku tak długo, dopóki wieczorem jakiś starszy mężczyzna przypomniał sobie dzieciństwo i nagrobki w lesie. Miały znajdować się przy drodze do Skwierzyny, około dwa kilometry za wsią.  
    Żydowskich śladów 66-letni Ruthenberg szuka od ćwierć wieku. Zaczął w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, gdy władze NRD zakazały mu organizowania wystaw i sprzedaży dzieł sztuki. Absolwent Wyższej Szkoły Sztuki w Berlinie Wschodnim, utracił miejsce pracy ale zyskał sporo wolnego czasu. - „Z nudów zacząłem szukać cmentarzy żydowskich” – mówi dziś półżartem. Ale prawdziwy powód był w rzeczywistości inny: bunt przeciwko ojcu, który w okresie nazistowskim zajmował się eugeniką, a podczas drugiej wojny światowej mógł brać udział w ludobójstwie Żydów.


Był rok 1992. Umarł doktor Martin Ruthenberg i rodzina musiała uprzątnąć jego gabinet w Instytucje Hodowli Roślin przy Uniwersytecie Humbolta w Berlinie. Przeglądając papiery, Eckehart natknął się na list wysłany przez ojca do żony z frontu wschodniego. ”Liebe Heilwieg” – zaczynała się korespondencja, pisana 19 marca 1942 w Nowomoskowsku . „Ostatnie trzy dni były tak okropne, że nie chcę o tym pisać”. Eckehart postanowił dowiedzieć się, jakie wydarzenie tak bardzo wówczas wstrząsnęło ojcem. 
   Pod datą 19 marca 1942 roku Szymon Wiesenthal odnotował w swojej kronice zagłady[1]: „Naziści spędzili 400 Żydów z Nowomoskowska w rosyjskiej Republice Rad i rozstrzelali ich na żwirowisku w pobliżu miasta, na drugim brzegu rzeki Samary”. Wobec zbrodni w Babim Jarze koło Kijowa, gdzie w ciągu dwóch dni rozstrzelano z broni maszynowej 33 tysiące Żydów, masakra z Nowomoskowska przeszła bez echa. By szybko i skutecznie przeprowadzać akcje eksterminacyjne, SS korzystało z pomocy  żołnierzy Wehrmachtu. Czy wśród zbrodniarzy z Nowomoskowska znajdował się sierżant Martin Ruthenberg?
   Siedem lat Eckehart studiował archiwalne dokumenty lecz nie zdołał potwierdzić udziału ojca w eksterminacji żydowskich cywilów. „Odkryłem za to okropne fakty z przedwojennego okresu, o których rodzina nie miała pojęcia” –wyznaje Eckahart. Nikt z krewnych nie wiedział, że Martin zajmował się podczas studiów przyrodniczych na uniwersytecie w Greifswaldzie biologią rasy (Rassenbiologie). W wolnym czasie, jako członek studenckich bojówek SA, rozganiał komunistyczne masówki, a podczas zajęć pracował nad skonstruowaniem „czystej krwi niemieckiej”. Jego wysiłki zauważyli profesorowie, przyjmując Martina w swe naukowe szeregi. Uzyskał dzięki temu nieograniczony dostęp do laboratoriów, w których przeprowadzano eksperymenty na ludziach. Pracę doktorską napisał o dziedziczeniu cech, jednak wybuch wojny położył kres błyskotliwie zapowiadającej się  karierze naukowej.
  Świeżo upieczony doktor trafił do odpowiedzialnego za transport Narodowo-Socjalistycznego Korpusu Motorowego (NSKK). Przejechał  przez Polskę i Ukrainę, a kilka tygodni po napisaniu listu z Nowomoskowska został odwołany z frontu wschodniego.  Gdy jego koledzy rozpoczynali półroczne oblężenie Stalingradu, Martin wertował dokumenty w Rydze. Za biurkiem Urzędu ds. Rasy w dzielnicy Kleistenhof usadowił go kolega z uniwersytetu w Greifswaldzie. Oszczędził dawnemu kompanowi stalingradzkiego piekła i pozwolił zająć się tym, na czym doktor Ruthenberg znał się całkiem dobrze: przyporządkowaniem łotewskich Niemców do odpowiedniej kategorii narodowościowej.  Pod koniec 1942 roku Martin  pojechał do Greifswaldu na urlop. Dziewięć miesięcy później urodził się Eckehart. 




   Ojciec wymagał od dzieci dyscypliny i bezwzględnego posłuszeństwa. Eckehart pamięta ciągłe kłótnie. Nie potrafił zaakceptować surowych reguł i zasad wychowania i w końcu ojciec wyrzucił go z domu. Miał 21 lat i przez następne cztery dziesięciolecia, do śmierci Martina, nie utrzymywał z ojcem żadnego kontaktu. - „Poszukiwanie cmentarzy jest pośrednio wyrazem buntu przeciwko ojcu, utożsamianemu przeze mnie z autorytarnym państwem” – wyznaje Eckehart. 
   W 2006 roku Eckehart postanowił przenieść się na drugą stronę Odry i Nysy. Zaczął od Cedyni, polskiego miasta położonego najbliżej Berlina. Na zapuszczonym cmentarzu odkrył sześć nagrobków. Potem pojechał do Trzcińska Zdroju i odnalazł kolejne macewy. Następne były Moryń, Dębno, Boleszkowice, w sumie 12 przygranicznych miejscowości. Krótko przed pojawieniem się Niemca w Chojnie, lokalna gazeta opisywała losy cmentarza żydowskiego: „Ok. roku 1973 lub 1974 pracownicy gminy usunęli wszystkie nagrobki, buldożerem wyrwano ich pozostałości, rozrzucając przy okazji po całym terenie trumny i kości. W następnych latach pasły się tam świnie i krowy. (…) Teraz jest tam pusta łąka, na której do niedawna dzieci grały w piłkę”. Przez trzy miesiące jeździł po Ziemi Lubuskiej. Odkrył kilkadziesiąt nagrobnych kamieni, z czego 20 w Torzymiu. Dźwiganie płyt odbiło się na jego zdrowiu. W drodze powrotnej do domu zasłabł i trafił do szpitala. Od tamtej pory częściej robi przerwy i regularnie jada posiłki. Tylko z noclegu w samochodzie nie zrezygnował, dzieląc posłanie z nakłuwaczami, dźwignią do podnoszenia kamieni i miernikiem wysokości.


 „Tutaj był kiedyś cmentarz” – mówi Andrzej Kirmiel i pokazuje na obwodnicę Międzyrzecza. – „Droga biegnie przez sam środek wzgórza cmentarnego”. Kirmiel, historyk, twórca Lubuskiej Fundacji Judaica, od kilkunastu lat bada przeszłość Żydów na byłych terenach niemieckich. Z jego inicjatywy, polscy i niemieccy licealiści uporządkowali cmentarz w Skwierzynie- największe obecnie miejsce żydowskiego pochówku na terenach północno-zachodnich. Mówi, że dzieje międzyrzeckiego kirkutu są znamienne dla pozostałych 600 żydowskich miejsc pochówku, zniszczonych przez Polaków. 
   Zaraz po wojnie, kosztem cmentarza, poszerzono drogę powiatową do Skwierzyny. Robotnicy używali nagrobków jako podkładu pod wylewany asfalt. Przy okazji robót odkryto pokłady żwiru, które najpierw nielegalnie, a potem już zupełnie oficjalnie eksploatowano. Z piasku ze żwirowni usypano w czynie społecznym plażę nad pobliskim jeziorem Głębokim. - „W żwirze trafiały się kości, które były wyzbierane i wywożone“ – opowiadał historykowi jeden ze świadków. W marmury i granity zaopatrywały się na żwirowisku zakłady kamieniarskie. Kirmiel odnalazł nawet ustalony przez gminę cennik „poniemieckich” płyt nagrobnych. Okoliczni mieszkańcy na własną rękę wywozili kamienie, które wykorzystywali do budowy chodników albo fundamentów na prywatnych posesjach. W styczniu 1970 roku minister gospodarki komunalnej przeznaczył cmentarz pod „realizację narodowych planów gospodarczych", kończąc tym samym jego siedemsetletnią historię. 


Pielgrzymi na Cmentarzu w Słubicach

Większość przygranicznych cmentarzy przestała istnieć na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. 
- „Paradoksalnie odwilż w stosunkach polsko-niemieckich stała się główną przyczyną likwidacji przedwojennych miejsc pochówku” – uważa Andrzej Kirmiel. Władze PRL i NRD podpisały układ o ruchu bezwizowym i do Polski zaczęli przyjeżdżać turyści zza Odry.  „Niezadowalający stan cmentarzy i ich wygląd jest sprawą o wyjątkowo drażliwym podłożu i wywołuje niepotrzebne i nieprzychylne, aczkolwiek słuszne uwagi ze strony turystów" – zwracało uwagę Wojewódzkie Zrzeszenie Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej w Zielonej Górze. Władze powiatowe postanowiły ostatecznie rozwiązać kwestię wszystkich „poniemieckich” cmentarzy. Tysiące katolickich, ewangelickich i żydowskich miejsc pamięci zrównano z ziemią.
    W Głogowie zlikwidowano cmentarz istniejący od 1280 roku, a w jego miejscu wybudowano blokowisko. W Sulechowie ostał się dom pogrzebowy, zamieszkały obecnie przez żywych ludzi. W Babimoście w miejscu pochówku „starszych braci w wierze” wylano beton pod boisko szkolne. Na wzmiankowanym po raz pierwszy w 1399 roku kirkucie w Słubicach (Frankfurcie) spoczywali wybitni rabini, na czele z Theominem, autorem przypisów na temat koszernej receptury. Mimo to władze miasta kazały zaorać teren cmentarza, a na początku lat dziewięćdziesiątych sprzedały go prywatnemu inwestorowi, który wzniósł hotel z domem publicznym. Po protestach napływających z całego świata obiekt zamknięto i wyburzono, a w 1999 roku mieszkańcy Słubic i Frankfurtu ufundowali tablicę pamiątkową.


Eckehart pokrywa nagrobek Martina Borcka, cieniutkim pergaminem, a potem nakłada na niego przywiezioną ziemię dębową. Na klęczkach wciera piasek w papier. Po chwili cały nagrobek wraz z inskrypcjami odciska się na pergaminie. Niemiec utrwala w ten sposób wszystkie odnalezione przez siebie płyty. Pergaminy przechowuje zwinięte niczym Tora. Eckehart nigdy nie dowie się, kim był Martin Borck z brandenburskiego Krietsch. Tylko raz poszukał w archiwach informację o wpływowym handlarzu końmi, Luisie Schlavinskim, którego samotny nagrobek odkrył w Kostrzynie nad Odrą. 
   Nie ma czasu zgłębiać przeszłości nieboszczyków. Nie liczy nawet odsłoniętych przez siebie nagrobków. Zwracał się do instytucji naukowych i żydowskich w Niemczech, ale żadna nie wyraziła zainteresowania terenami leżącymi za granicą. Dla większości polskich badaczy historia „Ziem Odzyskanych” zaczyna się  w 1945 roku. - „Mam odczucie, że niewiele osób to interesuje” – przyznaje Monika Krawczyk, dyrektor Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego.
  - „Opuszczone cmentarze są jak sieroty, adoptuję cmentarze” – mówi Eckehart Ruthenberg. O mieszkańcach zachodniego pogranicza ma bardzo dobre zdanie. W ciągu trzech lat nie spotkał się z żadnymi oznakami wrogości. Mimo to woli, by ludzie nie oglądali odsłanianych przez niego płyt. Jeśli nie rzucają się w oczy, mają większe szanse przetrwać. Z cmentarza w Boleszkowicach ktoś ukradł ostatnio około 10 płyt. W Trzcielu nieznani sprawcy zwalili kilka płyt na ziemię. Podobna dewastacja miała miejsce w Skwierzynie.
    Eckehartowi sił i pieniędzy wystarcza na dwa wyjazdy do Polski w miesiącu. Zdaje sobie sprawę, że nie zdąży odnaleźć wszystkich 600 żydowskich miejsc pochówku, znajdujących się w północno-zachodniej Polsce. Nim jednak sam doczeka nagrobku, chce spełnić jedno marzenie: zgodnie z wymogiem tradycji otoczyć ogrodzeniem jeden z odkrytych przez siebie cmentarzy żydowskich. 


Eckehart Ruthenberg na cmentarzu w Trzcielu
Za Krzeszycami drzewa znikły i krajobraz rozpłaszczył się jak Niderlandy. Droga prowadziła wysoką skarpą, skąd rozciągał się widok na Dolinę Warty, przecinaną groblami i kanałami obsadzonymi olchą. Drogowskazy odsyłały przez łąki do wsi o nazwach Głuchowo i Budzigniew. Do końca wojny miejscowość Budzigniew nazywała się Hampshire. Sąsiednia wieś Jamno była Jamajką, a dzisiejsze Polne – Pensylwanią.  Egzotyczne nazwy miały podnieść atrakcyjność miejscowości i zachęcić kolonistów do osiedlania się tu pod koniec XVIII wieku. Osadnikom, którzy po II wojnie światowej przybyli ze wschodu i centrum Polski nie trzeba było zachęty, toteż do dziś z zamorskich krain ostała się tylko Malta. Wsiom zmieniono nazwy na swojsko brzmiące: Dzierzążnia, Lubomierzycko, Zaszczytowo. Przed Kostrzynem zaczął padać deszcz. Była wczesna wiosna i Park Narodowy Ujście Warty wyglądał jak zarastające jezioro.


[1] Szymon Wiesenthal; Jeder Tag ein Gedenktag. Chronik jüdischer Leiden.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz