piątek, 31 grudnia 2010

Sami swoi z Białkowa


Odblaskowe kamizelki pobłyskują w promieniach słońca, przebijającego się z trudem przez chmury. Ubrani jaskrawo młodzi ludzie dbają o porządek podczas III Krajowego Zjazdu byłych mieszkańców Polesia i ich potomków. Patrolują parking, wynoszą śmieci, ustawiają ławki. Kamizelki mają na plecach napis „Służba Parafialna”. Nastolatki nie wstydzą się ani stroju, ani parafialnej funkcji. Przeciwnie, pomoc podczas festynu traktują jak wyróżnienie. Tylko młodzież ciesząca się we wsi dobrą opinią mogła go dostąpić. Alicja Radkiewicz, Agnieszka Łozowska, Karolina Gielement, dyżurują w ciągu dnia. Wieczorem podczas biesiady poleskiej licealistki zastąpią starsi koledzy. Służba zmieni się w ochronę. 

Dziewczyny w służbie parafialnej
Ujmy dziewczynom nie przynosi ani zażyłość z parafią, ani korzenie. Mówią, że pochodzą z Polesia, ale zaraz dodają: „mieszkamy w Białkowie”.  Bo kto mieszka w tej wiosce, tego strony rodzinne rozciągają się nie nad pobliską Odrą, ale gdzieś wśród bagien rzeki Jasiołdy w obwodzie Brzeskim na Białorusi. Poleszucy, odcięci od korzeni, przywieźli w 1945 na ziemie zachodnie własną kulturę i zachowali jej liczne elementy do dzisiaj. Alicji, Agnieszce i Karolinie to babcie przekazały pewne niespotykane w okolicznych wsiach obyczaje, związały młodsze pokolenia nicią pamięci z dziejami poleskiej krainy. I wytłumaczyły, kiedy jest „jak w domu”.
   Gdy trzyma mróz i dym sunie z komina prosto do nieba, wtedy jest „jak w domu”. We wtorek po Wielkanocy, gdy przypada pryświatok, dzień, w którym nie wolno pracować w polu, bo przyjdzie gradobicie i zniszczy wiosną uprawy, też jest „jak w domu”. Albo w dniu przylotu bocianów. Tak samo jesienią, podczas świniobicia, kiedy rzeźnik opieka martwe zwierzę nad słomianym ogniem, a następnie robi "kumpiak”,  czyli peklowaną i wędzoną szynkę. „Jak w domu” smakuje "korowaj” , ciasto drożdżowe, "pierogi poleskie”, "bliny” z maczanką, czyli sosem. „Jak w domu” uderza do głowy „czar polesia”, bimber pokątnie pędzony według receptury znanej tylko w Białkowie (gospodarze w okolicznych wsiach bardzo rzadko warzą samogon). Organizatorzy starają się, by „jak w domu” było podczas Zjazdu Poleszuków.
    Podobnie do lat poprzednich najwięcej gości przybyło do Białkowa z zachodnich województw. Grupa z Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie znajduje się siedziba Towarzystwo Miłośników Polesia, wynajęła autokar. Na parkingu stoją samochody z tablicami rejestracyjnymi z Białostockiego. Nad Odrę przyjechał Poleszuk z Białorusi. Na szyi zawiesił planszę z wypisanymi nazwami miejscowości: Czernicze, Łozowo, Sielec. Może w Białkowie odnajdzie ziomków?
    Trzeci Zjazd mieszkańców Polesia i ich potomków miał się odbyć przed rokiem, ale nie doszedł do skutku. Mieszkańcy nie kryją rozczarowania, niechętnie jednak opowiadają o powodach rezygnacji z poleskiego święta. Na internetowym forum, można jednak znaleźć anonimowe wpisy o braku porozumienia z proboszczem.  Ksiądz, który zainicjował i zaangażował się w przygotowanie dwóch poprzednich imprez, nie widział sensu, a według złośliwych komentarzy, także interesu w przygotowaniu Zjazdu. Imprezę zorganizowało samodzielnie Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Poleskiej. Mszę odprawił biskup z Zielonej Góry, nie w kościele, jak uprzednio, lecz na gminnym placu w środku wsi.

Poleska izba nad Odrą...
Wkrótce w miejscu, gdzie stał ołtarz, a teraz jest estrada, powstanie kiedyś skansen – gospodarstwo poleskie. Animatorem przedsięwzięcia jest Eugeniusz Niparko, Poleszuk z Białkowa. Podczas Zjazdu zwraca uwagę regionalnym ubiorem i siwą brodą. Pozuje gościom do zdjęć przed szopą na narzędzia, którą własnoręcznie złożył z drewnianych belek. Materiał przyjechał spod Białegostoku i zdaniem pana Eugeniusza wygląda „jak w domu”. Ludzie sami znoszą sprzęty. Ktoś podrzucił w nocy chomonto, drugi masielnicę, inny zawiesił bronę na ścianie. „Nie jest z Polesia, tylko poniemiecka” – jeden z gości Zjazdu, pokazując żeliwną miednicę z uchem. Obok szopy stoi stóg siana, przytrzymywany długimi, sterczącymi ponad płot żerdziami. „Naprzeciwko będzie stodoła, tam dalej stanie chałupa. Zasadziliśmy już orzech i wkrótce zbudujemy studnię z żurawiem” – tłumaczy pan Eugeniusz. Młodzi na własne oczy zobaczą, że dziadowie mieszkali w drewnianych chałupach krytych strzechą, bez prądu i bieżącej wody.
   Gospodarze na Polesiu sami budowali domy, które nazywali „haspoda”. W żadnym wypadku  „chata”, bo w ich języku wyraz ten oznaczał schron ostateczny, czyli trumnę. Drewniane domy były ciasne i niskie, składały się z jednej lub dwóch izb pozbawionych sieni, ale za to z ogromnym piecem, służącym zimą całej rodzinie za barłóg. Wnętrza za dnia spowijał półmrok, ponieważ małe okna wpuszczały do środka niewiele słonecznego światła. Gdzieniegdzie można było spotkać „kurne” chaty, bez pieców, o ognisku, płonącym pośrodku izby sczerniałej i przesiąkniętej dymem, który wychodził przez otwór w ścianie lub przez szczeliny pod okapem. W porównaniu z poleskimi zagrodami, gospodarstwa w Białkowie jawią się niczym pałace dla ludzi i zwierząt hodowlanych.
   Wystarczy obejrzeć reprodukcje przedwojennych zdjęć, które Towarzystwo Miłośników Polesia publikuje na swojej stronie internetowej. Przygniecione starością domki z bielonego drewna ciągną się wzdłuż ulicy tonącej w błocie porytym przez biegające luzem świnie. Chłopi ubrani są w futrzane czapy i kożuchy, kobiety noszą kwieciste spódnice i chodzą zwykle boso. Chyba niewiele zmieniło się od czasu, gdy te Polesie przemierzał Józef Ignacy Kraszewski: „Kraj lasu, piasków, błota, ubogiego ludu: mosty drżące i pogruchotane, groble, po których jadąc, trzeba zębami dzwonić ze strachu, żeby się wszystkie kości nie potrzaskały, lasy smutne, sosnowe, [...] brody niezmierzone, piaski nieprzejednane, czasem krzyż na rozstaju, stara cerkiewka podparta na kulach, mogiłki z domkami na grobowcach, przypominającymi pogańskie czasy, [...] chaty do połowy w ziemi, lud chudy na pół nagi” (J. I. Kraszewski, Wspomnienia z Wołynia, Polesia, Litwy, Warszawa 1985).

W poszukiwaniu swoich
Polesie przed II wojną było zacofane i biedne.  Brakowało bitych dróg i wodociągów, a wskaźnik analfabetyzmu należał do największych w Polsce. Poleszucy, izolowani przez naturę od świata zewnętrznego, nie rozwinęli polskiej tożsamość narodowej. Mimo prowadzonych przez władze akcji edukacyjnych i uświadamiających, w spisie ludności RP z 1931 roku około 700 tysięcy mieszkańców województwa poleskiego określało swoją narodowość jako „tutejszy”. Etnograf i socjolog Józef Obrębski, który w okresie międzywojennym poprowadził na Polesie ekspedycję badawczą pisał o „ludzie bez ojczyzny”, który dzieli społeczeństwo na „swoich” i „obcych”. „Ludzie Polesia – w swojej przeważającej masie – nie są ani Ukraińcami, ani Białorusinami. Przestają być Poleszukami. Stają się ludem bez ojczyzny” – notował Obrębski w książce „Polesie”.(s. 234 Obrębski Józef, Polesie, Warszawa 2007). Barbarzyństwo, dzikość, pierwotność, zacofanie – Oberski wymienia cechy, przypisywane Poleszukom przez sąsiednie ludy. Negatywny obraz mieszkańca bagien, utrwalony przez badaczy i podróżników także w odległych od Polesia częściach kraju, wzmagał w mieszkańcach Polesia potrzebę izolacji przed otaczającym nieprzychylnym światem. Klimat i krajobraz sprzyjały wykluczeniu.

"W środku Europy, w dwudziestym wieku – taki bardzo dziwny, egzotyczny kraj. (…) Kraj mało znany, pod wielu względami zagadkowy, trudnodostępny i w znacznej swej części - prawie niezaludniony!” Jest to Polesie” - pisał  z kolei F. Antoni Ossendowski w wydanej w 1934 roku w książce „Polesie”, jednej z części popularnej serii „Cuda Polski”. Odludny kraj zamieszkiwał od dawien dziki lud, który zmienił wprawdzie nawyki, lecz zachował cechy charakteru, aż do czasów współczesnych pisarzowi.  Biada temu, kto się onegdaj zapuścił w odstępy i trzęsawiska Polesia. Ossendowski kreśli przerażający obraz dawnego mieszkańca bagien. „Nie nieludzkie stworzenia, jak rusałki, topielice czy wodzianki, stanowiły zagrożenie, lecz najstraszniejszym jednak wrogiem był małomówny, tajemniczy i zawsze nieufny mieszkaniec tego kraju – Poleszuk. Nie chciał on, obawiał się sąsiedztwa ludzi, skądś i po coś tu przybyłych, a nieznanych mu, więc tępił ich jak i czem mógł. Po nocy napadał z siekierą na śpiących w skleconych naprędce szałasach – kureniach i „szatrach”, wprowadzał w zasadzki i znienacka wtrącał do topieli, wypuszczał strzałę dla pewności zatrutą „czemierem” lub „blekotem”, godząc oszczepem łowieckim albo ością rybacką. Toteż przybysze nie utrzymywali się długo na ziemiach poleskich”.
    Skąd w Poleszukach wzięły się takie cechy, zastanawia się Ossendowski? I zaraz udziela odpowiedzi. „Na przestrzeni wieków wszyscy żądali czegoś od Poleszuków, wciągali ich w wir obcych im, niezrozumiałych, nieraz zgoła niebezpiecznych wypadków, za które oni potem długo i drogo płacili. To sprawiło, że Poleszuk stał się nieufny i uparcie bierny, a gdy to nie pomaga, mściwy i zawzięty. Podciąć pęcinę koniowi spętanemu na pastwisku, pokaleczyć ukradkiem woły sąsiada, podpalić chatę lub puścić z dymem pełny spichlerz wroga, spuścić obszarnikowi staw z rybami, a nawet z zasadzki napaść na gajowego lub, jak do niedawna jeszcze – grasować po drogach i czynić napady, - umie i to milczący zazwyczaj, podejrzliwy Poleszuk, przepojony odwieczną niechęcią do przybyszów, lecz umiejący się nie zdradzić przed nimi ze swoich uczuć”.
    Poleszuk, zachował pogańskie obyczaje, aż po czasy współczesne autorowi. Ossendowski pisze, że pradawne zwyczaje na Polesiu nigdy nie wygasły. „W każdym razie na początku XX-ego wieku religijne praktyki pogaństwa słowiańskiego były tu kilkakrotnie zanotowane, co spowodowało nawet wysłanie na Polesie misjonarzy prawosławnych (…)”. „(…) Wieszczby, wróżby czynią – takie, jakie zapewne sprawowali niegdyś pogańscy kapłani starcy po osiedlach dawnych przodków, drewlańskich. – Stosunek człowieka do przyrody nie uległ zmianie.” Jeśli prawdą jest, co pisali badacze, pisarze i podróżnicy i poleski charakter ludzie ocalili do lat trzydziestych XX wieku, oznacza to, że przywieźli go ze sobą nad Odrę i przekazali w genach dzieciom - mieszkańcom Białkowa.  



 Sioła Petelewo i Rogacze w powiecie Prużana stawiły się w komplecie na stacji kolejowej w Berezie Kartuskiej. Rodziny załadowały dobytek do wagonów towarowych: meble, narzędzia rolnicze, inwentarz. Pociąg ruszył i przez dwa tygodnie jechał na zachód. Droga dłużyła się niemiłosiernie. Lokomotywa wlokła się, często robiła postoje, podczas których doczepiano wagony z mieszkańcami sąsiednich miejscowości. Trasa przejazdu przecinała Polskę w nowych granicach dokładnie na pół. Po przejechaniu 700 kilometrów pociąg zatrzymał się na stacji o nazwie Reppen. Obecność wopistów świadczyła o tym, że niemiecka granica leży blisko i dalej jechać nie wolno. Żołnierze zabronili jednak rozładunku. Starszyzna obu wsi wybrała grupę konnych jeźdźców i wysłała ją na rekonesans po „Dzikim Zachodzie”. Mężczyźni mieli wybrać domostwa dla swoich rodzin i inwentarza. Wrócili po dwóch dniach i wkrótce pociąg znowu ruszył, lecz po niedługim czasie stanął na dobre. W Cybince skończyły się tory i do Białkowa trzeba było iść na piechotę oraz organizować transport. Był początek listopada 1945.
     Domy w Białkowie stały puste, nieopalane. Rosjanie wyrzucili ostatnie rodziny latem. Wielu Niemców uciekło już w styczniu, przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Pozostałych mieszkańców Balkow, Rosjanie ewakuowali przed nadejściem frontu. Mężczyzn oddzielono od kobiet , które wraz z dziećmi internowano w jednym z majątków koło Cybinki. Po kapitulacji Rzeszy matki powróciły do gospodarstw. Wkrótce znowu trafiły do folwarku Buschvorwerk, gdzie zimą 1946 roku zostały zdziesiątkowane przez epidemię tyfusu. W 1945 roku zmarło 60 kobiet i dzieci ze wsi Balkow.
   Mężczyzn – zbyt młodych do wojska oraz starców i chorych, niezdatnych nawet do volkssturmu, czerwonoarmiści uformowali w kolumny, liczące łącznie 30-40 osób i pognali do Poznania. Nie wszyscy przeżyli białkowski marsz śmierci. Hitlerowcy bronili jeszcze poznańskiej cytadeli, a jeńców znad Odry ładowano już na dworcu do wagonów, a potem przez dnie i noce wieziono w głąb Rosji. W ostatnim roku wojny, razem z żołnierzami poległymi na froncie, życie straciło 108 mężczyzn. Licząc kobiety i dzieci wyzwolenia nie dożył co piąty niemiecki mieszkaniec Białkowa. Z żadną inną wsią w gminie Ziebingen, los nie obszedł się tak okrutnie. (Według szacunków autorów książki „Ziebingen und Umgebung- der wendische Winkel im Sternberger Land“ Gerharda Jaeschke, Manfreda Schieche)
    Pokolenia Radkiewiczów, Weryszków, Kondarewiczów i innych zamieszkały w solidnych, murowanych domach, które wcześniej należały do rodzin o nazwiskach Walter, Nemack, Urlich, Gebert. W roku wybuchu wojny wieś liczyła 825 osób. Tyle samo zamieszkało tutaj pod koniec 1945 roku. „Ludzie zajęli wszystkie gospodarstwa i żyli, jak w domu, obok siebie” – wspomina szesnastoletni wówczas Władysław Kondarewicz. Miedza dzieliła zagony tych samych właścicieli, za płotem mieszkał dobrze znajomy sąsiad. Można powiedzieć Petelewo i Rogacze przeniosły się do Białkowa.
   Pierwsze lata po wojnie ludzie nosili się jeszcze tak, „jak w domu”, narażając się na docinki i żarty sąsiadów z okolicy. Wieśniacy z Polesia nie znali innej mody. W chłody mężczyźni wdziewali futrzane czapy i kożuchy, koszule przewiązywali wzorzystym paskiem, zwanym „perewiaska”. „Sztany”, czyli spodnie wkładali u nogawek w „postoły” – szmaciane obuwie, wiązane powrozami wokół stopy i łydki. Józef Niparko jest jedynym mężczyzną we wsi, który przy specjalnych okazjach wdziewa tradycyjny ubiór poleski. „Jak w domu” ubierają się wyłącznie kobiety i to także przy okazji święta, takiego jak Zjazd Poleszuków albo koncertu miejscowego zespołu regionalnego „Kryniczeńka”.

Euganiusz Niparko organizuje skansen poleski
Dłużej niż regionalny strój przetrwał we wsi język. Do dziś można w Białkowie usłyszeć śpiewny dialekt, który jest mieszanką białoruskiego, ukraińskiego i polskiego. „Moja babcia mówi, jak bohaterowie filmu „Sami Swoi” – tłumaczy obrazowo Karolina Gilement. Młodzi nie używają mowy przodków. Kiedyś język stanowił barierę przed sąsiadami z okolicy. Gdy dwóch mieszkańców Białkowa nie chciało, by rozumiał ich znajomy z Grzmiącej czy Rąpic, przechodziło wpół zdania na dialekt i kompan natychmiast gubił wątek.
    Dawnych mieszkańców Petelewa i Rogaczy oraz ich potomków poleska tożsamość spaja od 65 lat. „Białkowcy” trzymają się razem” –  twierdzi Józef Sidorowicz z oddalonej o trzy kilometry Grzmiącej -„Zadrzesz z jednym, całą wieś masz na głowie”. Solidarność mieszkańców wsi jest solidarnością pierwotną, klanową. „Białków to jedna wielka rodzina” – wyjaśniają licealistki. „Cześć wujek, cześć ciocia. Wszyscy się tu znają”. Nazwisko Radkiewicz nosi we wsi kilkadziesiąt osób. Identyfikacja ze „swoimi” wciąż odgrywa w relacjach międzyludzkich rolę znacznie większą niż w innych miejscowościach zachodniego pogranicza. W Białkowie solidarność pojmowano kiedyś bardzo dosłownie. Podobno kawalerowie szukali żon tylko we własnej wsi. - „Lepiej wziąć swojego wroga, niż obcego przyjaciela” – Karolina nie cytuje bohaterów „Samych Swoich”, lecz słowa własnej matki. Licealistka zapewnia, że teraz nie ma znaczenia, skąd pochodzi małżonek.
    Do niedawna ludzie przestrzegali weselnych tradycji. Pod dom przyszłej mężatki, wśród tańców i śpiewów podjeżdżał wóz z posagiem pana młodego. Nim doszło do wesela, odbywały się zapoiny, czyli zaręczyny. Nażeczony przekraczał próg domu rodzinnego swojej wybranki, w towarzystwie swata. Przyszły pan młody prosił rodziców o rękę córki. Rodzice, dla zabawy, targowali się z nim i przekomarzali, rozpytując kawalera, kim jest, co umie robić, co posiada. Po tym było wesele, a równo po dziewięciu miesiącach wyprawiano chrzciny.


Poleszucy znad Odry
Dziewczyny ze „służby parafialnej”, podobnie jak większość mieszkańców Białkowa, nigdy nie były na Białorusi. Krainę przodków ludzie znają z opowiadań, filmów i fotografii. Nie chcą jechać za wschodnią granicę.  Irena Kulczyńska z Białkowa krainę ojców zna z opowiadań rodziców i dziadków, lecz nie wybiera się na wycieczkę za Bug.  – „Chcę mieć w pamięci obraz z opowieści rodziców” – mówi. Ci, co byli na Polesiu, wracali przygnębieni, widokiem, jaki zastali. Znajoma, która pojechała na Białoruś mówiła, że po wsiach nie ma żadnego śladu. Eugeniusz Niparko także nie pali się do ponownych odwiedzin państwa Łukaszenki. Przed 12 laty szukał śladów rodzinnej wsi. „Tego Polesia już nie ma” – mówi Niparko.
Licealistki przerabiają w szkole romantyzm i pewnie dlatego wyobrażają sobie Polesie jako idylliczną i tajemniczą krainę, niczym z poematu Władysława Syrokomli.

Nieprzemierzone okiem trzęsawisk obszary,
Sqnują mi się niekiedy, jakby senne mary.
Lasy ciemne i gęste, jakby jaskinie;
Rzeka, co między łozą, a sitowem płynie;  (…)
Tajemny jakiś urok w mych oczach obwiewa
Żółte Polesia Piaski i ponure drzewa,
Czarne, podarte chatki na piasku lub mszarze,
Słomą kryte cerkiewki i wiejskie cmentarze,
Ozdobione jedlina lub sosną pochyłą,
Gdzie sterczy mała chatka nad każda mogiłą.


Nie ma już Polesia z wiersza dziewiętnastowiecznego epigona, ani też świata opisanego przez F. Antoniego Ossendowskiego. Buldożery rozjechały drewniane zagrody Petelewa i Rogaczy, równając grunt pod kołchozowe zasiewy kukurydzy. Rzeki, kanały i mokradła – nieodzowny element poleskiego krajobrazu zasypano, melioranci osuszyli bagniska i wznieśli groble, po których prowadzą asfaltowe drogi. Ludzie, zamieszkujący trzęsawiska rozproszyli się w obcym dla siebie żywiole „poniemieckich” miast i wsi. Prawdziwe ślady historycznej krainy Polesia odnaleźć można dziś nie nad Prutem, lecz w Białkowie przy granicy z Niemcami.

Maj 2010

czwartek, 30 grudnia 2010

Autostrada po 60 latach

Jeszcze przed rokiem, co kilka kilometrów, z lasu wyłaniała się betonowa konstrukcja. Przypominała fragmenty bunkra albo element wyposażenia poligonu wojskowego. W Brójcach dziwny obiekt, wyglądający niczym przęsło zerwanego mostu, prowadzącego do nikąd, stał bezpośrednio przy trasie A2. W okolicy Rzepina ogromny szary blok niemal ocierał się o drogę w kierunku granicy. Dziś robotnicy, zmagając się z mrozem i śniegiem, wznoszą w tym miejscu nowoczesny wiadukt, którym jesienią 2011 poprowadzi autostrada. Wiele podobnych tworów architektury przestało istnieć w ostatnich miesiącach. Znikły tym samym ostatnie ślady i pozostałości po pierwszym etapie budowy autostrady Rzeszy (Reichsautobahn) z Frankfurtu nad Odrą do Poznania.
Listopad 2009


Przęsła planowanych mostów, wsporniki oraz filary nigdy nie dźwignęły żadnej estakady. Rozpoznawalne do niedawna charakterystyczne nasypy i wały dopiero wkrótce zmienią się w konstrukcje inżynieryjne na miarę naszych czasów. Przez ponad 60 lat nie zrobiono nic, teraz, w ciągu dwóch lat, ma powstać autostrada do granicy z Niemcami. „Budowa porusza się dokładnie po trasie wytyczonej przez Niemców” – przyznaje Zofia Kwiatkowska, rzeczniczka Autostrady Wielkopolskiej. Tam, gdzie  w tej chwili działa ciężki sprzęt, obsługiwany przez dobrze opłacanych fachowców, w pierwszych latach II wolny światowej pracowali robotnicy przymusowi. Około 10 tysięcy mężczyzn przeszło przez obozy, rozsiane wzdłuż przygotowywanej trasy. Na temat budowy sprzed lat milczą archiwa. Historycy nie potrafią nawet wskazać lokalizacji większości spośród 20 obozów, w których kiedyś mieszkali robotnicy „ Więźniowie byli zmuszani do niewolniczej pracy. Wykonywali proste zajęcia. Wycinali drzewa, sypali wały.  ” – tłumaczy Matthias Diefenbach i pokazuje na porośnięte trawą nasypy.  „Tak jak w innych obozach warunki były bardzo ciężkie i śmiertelność musiała być wysoka”. Diefenbach, krajoznawca z Frankfurtu nad Odrą, od kilku lat odkrywa historię hitlerowskiej autostrady. 

Matthias Diefenbach w poszukiwaniu śladów budowy autostrady Rzeszy

Plan jej budowy narodził się w 1937 roku, w ramach realizowanego projektu połączenia drogami terenów wschodnich z Rzeszą. Równolegle powstawała „Berlinka”, wielopasmowa trasa, która miała w zamyśle prowadzić ze stolicy Niemiec przez Szczecin do Królewca, przecinając terytorium Polski eksterytorialnym korytarzem. Na południu trwała budowa nitki z Berlina przez Wrocław na Górny Śląsk. W zamyśle hitlerowskich ideologów budowa  wygodnych dróg nie była tylko przedsięwzięciem infrastrukturalnym, ale także propagandowym. Autostradami miała się przemieszać na Wschód cywilizacja. Drogami „tylko dla samochodów” toczył się postęp. Naziści rozumieli go jako zniemczenie nie tylko ludzi, ale także przyrody. Podróżujący  autostradą mieli mijać typowo „germańskie” krajobrazy. Przy A2 zachowały się przez lata fragmenty młodników, w których sadzono szlachetne gatunki drzew. Dęby, buki i klony miały rosnąć wzdłuż dróg i wypierać  wszechobecną karłowatą sosnę i brzozy. 




Do września 1939 roku autostrada do granicy z Polską istniała jedynie na papierze. Wraz z wybuchem wojny i  potrzebą szybkiego transportu ludzi i towarów na podbijane tereny wschodnie, ruszyły roboty drogowe pomiędzy Frankfurtem i Poznaniem, wcielonym do Rzeszy. Ponieważ Führer potrzebował niemieckich synów na frontach, brakowało rąk do pracy, zwłaszcza tej najcięższej i najgorzej płatnej. Naczelny „drogowiec” Rzeszy, inżynier- nazista Fritz Todt wpadł na pomysł sprowadzenia  do pracy Żydów z łódzkiego Getta. Niemcy pozbywali się ze swojego kraju Żydów i  podobno Heinrich Himmler, szef SS, potrzebował paru miesięcy, by wyrazić zgodę na ich zatrudnienie na terenie Rzeszy. „W ciągu jednego roku i dwóch zim wykonano zakrojone na ogromną skalę prace związane z budową mostów i roboty ziemne” – opowiada Matthias Diefenbach. 



Budowę przerwano w 1942 roku. Sytuacja na frontach wojny zmieniła się na niekorzyść Hitlera i pojawiły się inne priorytety niż budowa autostrad. Poza tym po konferencji w Wannsee, hitlerowcy przystąpili do „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” i Żydzi zatrudnieni przy robotach drogowych trafili do obozów zagłady. Odeszli świadkowie i Matthias Diefenbach tylko na podstawie skąpych źródeł, potrafi wskazać kilka miejsc, w których stały baraki dla robotników przymusowych. „Lagry  były wykorzystywane  do końca wojny, jako obozy przejściowe, albo zamiejscowe oddziały obozów koncentracyjnych.” – mówi Diefenbach. Z całą pewnością można wskazać usytuowanie obozu w Świecku. W miejscu, dobrze widocznym z mostu granicznego nad Odrą, stoi dziś monument upamiętniający karny obóz pracy o cynicznej nazwie „Widok na Odrę”. Obozem zarządzało gestapo z pobliskiego Frankfurtu.  W styczniu 1945 roku, tuż przed nadejściem Armii Czerwonej, hitlerowcy ewakuowali obóz. 70 najsłabszych, nie mogących się poruszać jeńców, umieszczono w jednym z baraków i podpalono… Razem z ludźmi spłonęły najprawdopodobniej archiwa na temat tego i prawdopodobnie innych obozów, w których mieszkali robotnicy przymusowi pracujący przy budowie autostrady. 

Były obóz w Świecku





wtorek, 28 grudnia 2010

Jakub Boehme ze Zgorzelca

Ze Starego Zawidowa roztacza się widok na trzy państwa: Czechy, Niemcy i Polskę. Ziemia chyli się ku Nysie Łużyckiej, płynącej malowniczą doliną. Od strony Zgorzelca i Lubania wyrastają stożkowate wzgórza ze ściętymi wierzchołkami. Wulkaniczna Landeskrone zastygła na horyzoncie od strony Görlitz.  Masyw Gór Izerskich podskakuje w lusterku, w rytm wybijany przez dziury w asfalcie. Tutaj kończą się Sudety. Drogę żłobią koleiny i trzeba skupić uwagę na księżycowej nawierzchni.

Okolice Starego Zawidowa
Za życia Jakuba Böhme droga do Zgorzelca też była nierówna i rzucała podróżnymi na wszystkie strony. Mistrz szewski ze Starego Zawidowa mógł jednak oddać się kontemplacji i chłonąć panoramę Górnych Łużyc, bez obaw, że urwie koło, albo zakończy podróż zepchnięty do rowu przez kierowcę pędzącego dostawczego Fiata Ducato. Böhme później pisał, że przyroda jest emanacją Boga. „Gdyby nie było natury, nie byłoby również wspaniałości i mocy, o wiele mniej majestatu, a także nie byłoby ducha, lecz cisza bez bytu”. (Religia, Encyklopedia PWN tom 2, str. 160).  Jakub nie ruszał się dotąd poza Śląsk i to rodzime krajobrazy dostarczały mu tak głębokich doznań. „Jeśli chce się mówić o Bogu, czym Bóg jest, trzeba pilnie rozważyć siły natury”.
    W roku 1599 Jakub był jeszcze zwyczajnym mistrzem szewskim, który przeprowadzał się do Zgorzelca, by poślubić córkę rzeźnika, kupić dom, założyć rodzinę i warsztat rzemieślniczy. Dziewięć miesięcy później urodził się syn i wszystkie znaki wskazywały na to, że rodzina Böhme będzie żyć w zgodzie z regułami swojego cechu. Jakub przez pierwsze dwa lata bardzo dobrze wywiązywał się z obowiązków. Ale Bóg miał wobec niego inne plany. Gdy mistrz pracował w warsztacie, objawił mu się jako odblask na cynowym dzbanie, albo kuflu do piwa. Szewc zapadł w stan głębokiej medytacji. „Otworzono mi bramy,  tak, że w ciągu kwadransa więcej zobaczyłem i poznałem, niż gdybym wiele lat przebywał w wyższych szkołach [...] albowiem ujrzałem i poznałem istotę wszystkich istot” ("Theosophische Sendbriefe” 12, 6)  -wspominał w „Listach teozoficznych”.  Mistyczne doznanie oddziaływało na niego tak silne, że Jakub musiał wyjść za miasto zaczerpnąć świeżego powietrza.

Józef Grochal
Józef Grochal patrzy przez okno wychodzące na drogę, którą 410 lat wcześniej szedł oświecony mistrz szewski Jakub. Ulica wzdłuż Nysy Łużyckiej nosi imię Daszyńskiego i łączy centrum Zgorzelca z pieszym przejściem granicznym do Görlitz. Na przeciwległym brzegu rzeki ruina fabryki kondensatorów straszy szczerbą wybitych okien. Pan Józef, mimo 75 lat, jest bardzo energicznym człowiekiem. „Być może w tej izbie Jakub Böhme doznał objawienia?”- zastanawia się i ruchem głowy wskazuje na zaaranżowany warsztat szewski. Tablice na ścianach informują o niezwykłym życiu szewca – mistyka z Görlitz, którego Hegel nazwał „niemieckim filozofem ” (philosophus teutonicus). Warsztaty rzemieślnicze znajdowały się na poziomie ulicy, a nie na drugim piętrze, ale pan Józef nie zaprząta sobie tym specjalnie głowy. Wierzy, że Bóg może objawić się człowiekowi. Także szewcowi z Görlitz.  
     Mistyczna moc nagromadzona w jakubowym domu, wciąż emanuje z murów kamienicy. Tak mówi pan Józef. Komuniści nie zdołali wypędzić ducha tego miejsca razem z niemieckimi mieszkańcami. Po wojnie budynek nad Nysą dostało na własność miasto i urządziło w nim mieszkania komunalne. Dopiero w 2002 roku Stowarzyszenie „Euroopera” przejęło dom Jakuba. Po remoncie zorganizowało na dwóch piętrach izbę pamięci, poświęconą wybitnemu lokatorowi sprzed czterech wieków. Od tamtego czasu Grochal, na spółkę z koleżanką, pełni funkcję kustosza, biletera i przewodnika w jednym. Opowiada o mistrzu, każdemu, kto kupi bilet wstępu za 3 złote. Mówi o sobie „nawijacz”, ale lubi, gdy turyści nazywają go „drugim Jakubem”.  Podczas miejskiego festynu wciela  się w rolę luterańskiego teologa z Zawidowa i z lubością doszukuje się analogii w swoim życiu i biografii Böhme.


    Pan Józef także jest teologiem, lecz nie samoukiem, ale kształconym w katolickim seminarium duchownym księży Sercanów w Krakowie. Przybył do Zgorzelca, podobnie jak mistrz w wieku niespełna 30 lat, założył nad Nysą rodzinę i wiódł dorosłe życie.  Grochal podkreśla, że obu prześladowano za wiarę. Nauczyciela historii z powodu nieukończonych studiów teologicznych szykanowała komuna. Jakuba dręczył pastor Richter, który obłożył szewca – heretyka zakazem druku i ostatecznie wygnał z miasta. Czasy były niespokojne. Szalała luterańsko- katolicka Wojna Trzydziestoletnia –  Görlitz wraz z całymi Górnymi Łużycami znalazły się pomiędzy zwalczającymi się obozami. Podejrzenia o kacerstwo i niewierność doktrynie, niezależnie od konfesji, niosły ze sobą zagrożenie prześladowaniami. W roku, gdy Böhme doznał pierwszego objawienia, na stosie w Rzymie spłonął Giordano Bruno.
   Jakub poznał naturę rzeczy, osiągnął stan umysłu, w którym wszelkie podziały znikają i zaciera się granica pomiędzy boskim i ludzkim.  Od kiedy Józef na początku lat sześćdziesiątych zamieszkał w Zgorzelcu, pokonuje granice, przede wszystkim w ludzkich głowach.  Mówi, że uprzedzenia i stereotypy trudniej pokonać niż zasieki nad Nysą. Najpierw, jako nauczyciel historii zabiegał o wymianę uczniów z sąsiednią miejscowością Ludwigsdorf. Później, w roli wychowawcy, przez wiele lat jeździł na kolonie do NRD i próbował zbliżać młodzież polską i niemiecką. Zasiadając w radzie miasta Zgorzelca, podejmował inicjatywy na rzecz współpracy ponad granicami.  Ta samo stara się robić w Stowarzyszeniu „Euroopera”. 


    Böhme żył pomiędzy światem bogów i ludzi. Grochal także zdaje się nie zaprzątać sobie zbytnio głowy sprawami doczesnymi. Nie zna się na popkulturze, ani nie śledzi mody i nie nadąża za współczesnymi trendami. Pewnego razu dom Jakuba odwiedziło kilka osób rozmawiających po angielsku. W grupie znajdował się mężczyzna, ubrany w ciemny płaszcz i kapelusz. Pan Józef zwrócił na niego uwagę, bo elegant nie chciał, by kustosz oprowadził ich po wystawie. Goście woleli sami obejrzeć izbę pamięci. Na koniec zostawili wysoki datek. „Nicolas Cage odwiedził Görlitz i domu Jakuba Böhme” – Grochal przeczytał następnego dnia w gazecie. Nie robi sobie z tego powodu żadnych wyrzutów. Nie postanowił też przyglądać się odtąd bacznie zwiedzającym. Żartuje, że prędzej rozpozna w Zgorzelcu Boga niż gwiazdę Hollywood.

Grudzień 2009

Dom Jakuba Boehme (drugi z lewej)



poniedziałek, 27 grudnia 2010

Na Zachodzie bez zmian

Ze Starego Miasta do centrum Krosna Odrzańskiego na przeciwległym brzegu Odry można się dostać ruchliwą trasą noszącą imię Michała Roli- Żymierskiego, albo równoległą ulicą Karola Marksa. Wybierając  pierwszy wariant, pieszy minie ulicę o nazwie ZBOWiD. Idąc wzdłuż Karola Marksa, trzeba przeciąć ulicę 22 lipca. Po niemieckiej stronie granicy twórca marksizmu patronuje drogom w wielu gminach, jednak w Polsce, przyznać trzeba, należy do osobliwości. W Krośnie Odrzańskim ulicę Roli -Żymierskiego od Marksa oddziela plac świętej Barbary i nikt nie czuje się z tego powodu urażony. Nie jest to jedyny przykład symbiozy ducha i materii w powiatowym mieście.  
   Za mostem zaczyna się ulica, której patronuje inny Karol, bynajmniej nie Wojtyła. Jana Pawła II próżno zresztą szukać w spisie ulic. Droga prowadząca do kościoła św. Jadwigi Śląskiej nosi imię „Waltera” Świerczewskiego. Przez 20 lat wiernym i duszpasterzom nie przyszło do głowy, zmienić dane teleadresowe  parafii. A jeśli w tym połączeniu sacrum i profanum tkwi jakiś zamysł? Może uliczne misterium ma uświadomić parafianom odwieczną walkę, jaką codziennie toczą dobro i zło? Święta Jadwiga bije się z „Walterem” o rząd dusz, lecz duch i materia trwają w klinczu i pojedynek pozostaje nierozstrzygnięty. 
    Poszedłem ulicą WOP. Formacja Wojsk Ochrony Pogranicza nie istniała od 20 lat, lecz mieszkańców ulicy wciąż obowiązywała stara nazwa. Prawy brzeg Odry piął się w górę. Na nasłonecznionych, południowych stokach, tam gdzie dziś wznoszą się bloki mieszkalne, uprawiano kiedyś winnice. Wino było mocne i kwaśne, a mieszkańcy Krosna nie mieli sobie równych w jego piciu. Podobno car Piotr I, podczas podróży do Europy zachodniej zatrzymał się w Krośnie i zaproponował im konkurs w piciu. Nieświadomi, z kim mają do czynienia Krośnianie, podjęli wyzwanie. Zawody trwały 17 dni, a zwyciężył oczywiście car. Gdy po jego wyjeździe mieszkańcy dowiedzieli się, kim był tajemniczy gość, karczmę, w której pito, nazwano Gospodą u Piotra. 250 lat później zniszczyli ją rodacy cara, którzy nie tylko w piciu pobili miejscowych. 

Pomnik Karola Marksa we Frankfurcie nad Odrą
Krajowa „29.” naprzeciwko Urzędu Miasta nosi nazwę Obrońców Stalingradu. Starostwo Powiatowe znajduje się przy skrzyżowaniu Armii Czerwonej i 17 Pionierów.  Spacer po innych miastach zachodniego pogranicza także przypomina podróż wehikułem czasu. Armia Czerwona figuruje w rejestrze Gozdnicy, Międzyrzecza, Trzciela. W Bogatyni przy Armii Czerwonej stoi szkoła muzyczna. W Rzepinie podstawówka znajduje się przy Bohaterów Radzieckich. W Cedyni uczniowie zespołu szkół im. I Armii WP uczą się przy ulicy Roli- Żymierskiego, a chore dzieci leczą się w przychodni przy Obrońców Stalingradu. Karol Świerczewski w co drugim lubuskim mieście ma swoją tabliczkę i rzesze zaciekłych obrońców, którzy za nic w świecie nie pozwolą odebrać sobie patrona. 
    Przekonał się o tym Edward Patek. Bezpartyjny radny miasta Gubina próbował zainicjować publiczną debatę nad zmianą nazw niektórych ulic. W nadgranicznym Gubinie jest co zmieniać. Nazwiska Świerczewskiego, Roli-Żymierskiego, Nowotki, Róży Luxemburg, Mariana Buczka wciąż widnieją w danych teleadresowych. Całemu osiedlu Komorowo patronują młodzi przedwojenni działacze komunistyczni z Jankiem Krasickim na czele. Ludzie nie pozwolili odebrać sobie patronów. - „Spotkało mnie wiele agresji ze strony mieszkańców” – żali się Edward Patek. – „Do ludzi nie dociera, że Świerczewski mordował Polaków”. Burmistrz Gubina nie boi się zmian i proponuje nawet konkretne rozwiązanie. - „Jestem za wprowadzeniem systemu amerykańskiego. Niech zamiast słownych nazw będą cyfry” – mówi Bartłomiej Bartczak. 30-latek ma o „wojnie na symbole” własne zdanie. - „To sprawa polityczna i nie wiemy, czy następny rząd znów nie będzie kazał czegoś zmieniać.” 
    Zachodniej ściany nie przebiją najtwardsze głowy z IPN. Instytut Pamięci Narodowej rozsyła do samorządów w całej Polsce dziesiątki apeli o zmianę nazw ulic, noszących komunistycznych patronów. Na zachodzie kraju odzew jest minimalny, a jeśli w ogóle przychodzi odpowiedź, to w stylu: „Radni (Torzymia) uznali, że w chwili obecnej nie widzą konieczności zmiany nazwy ulicy Świerczewskiego”. Napominani z powodu „Waltera” radni Lubniewic pisemnie zobowiązali się podjąć odpowiednią uchwałę. Nie podjęli. Rada miejska w Lubsku koło Żar podeszła do listu IPN poważnie i zagłosowała nad zmianą nazw ulic 22 lipca, Popławskiego i Dwudziestolecia PRL. Czterech radnych poparło projekt, 13 było przeciw. Nazwy zostały. 
   Maciej Korkuć z krakowskiego IPN koordynuje akcję wysyłania apeli do samorządów. Do listów dołącza odpowiednie noty biograficzne lub encyklopedyczne. Według historyka przywiązanie władz i mieszkańców do komunistycznych symboli wynika przede wszystkim z braku wiedzy i ludzi należy edukować. Rzetelna informacja historyczna przydałaby się przewodniczącemu spółdzielni „Zalesie” w Konotopie, który w sprawie proponowanej zmiany 22 lipca pisał do władz gminy: „Nazwa ulicy pochodzi od daty osiedlenia się pierwszego mieszkańca na blokach i nikomu w niczym nie przeszkadza”. Do pisma przewodniczący doczepił listę z podpisami mieszkańców, wyrażającymi swój sprzeciw wobec próby odebrania czci blokowym pionierom. Być może spółdzielnia pójdzie za przykładem rady osiedla 22 lipca w Nowym Miasteczku, która dzień ku czci manifestu PKWN przemianowała na przypadające tego dnia… święto Marii Magdaleny, patronki parafii. 
     Prezes IPN walczy również z innymi datami z peerelowskiego kalendarza. Zażądał na przykład od władz lubuskiego Drezdenka usunięcia nazwy ulicy 29 Stycznia. „Dzień Zwycięstwa” należy, zgodnie z wykładnią IPN, wspominać w innym terminie. – „Zajęcie ziem polskich przez Armię Czerwoną, mimo że oznaczało koniec okupacji niemieckiej, jednocześnie zapoczątkowało nowy okres martyrologii narodu polskiego, zaznaczony setkami tysięcy pomordowanych, więzionych i wysyłanych do obozów koncentracyjnych na terenie Polski i ZSRR” – napominał w liście Janusz Kurtyka. Włodarzom Zielonej Góry wytknął, że toleruje nazwę 9 maja, będącą „formą gloryfikacji propagandy i polityki Józefa Stalina, która w zasadniczym wymiarze godziła w niepodległość Polski”. Tego dnia prezes zaleca celebrowanie… Dnia Europy. 
    IPN swoje, pogranicze swoje. W Żarach święto „wyzwolenia” przez wojska radzieckie jest obchodzone bardzo uroczyście. W kościele garnizonowym odbywa się msza w intencji mieszkańców, poczym na cmentarzu żołnierzy Armii Czerwonej przedstawiciele burmistrza i dowódca jednostki wojskowej składają wieńce. W zachodniopomorskich Boleszkowicach rocznicę „oswobodzenia” przez Armię Czerwoną celebruje się razem z Dniem Seniora. - „Był montaż słowno - muzyczny poświęcony wyzwolicielom stolicy gminy” – donosiła „Gazeta Lubuska”. 

Na straży Słubic i uroków miasta
Gdy w 2007 roku gazety napisały o projekcie ustawy o usuwaniu komunistycznych symboli z przestrzeni publicznej, ludzie zareagowali nerwowo. W Szprotawie koło Żagania powołany naprędce komitet zorganizował wiec w obronie pomnika Braterstwa Broni Polsko- Radzieckiej. Ochotnicy ubrani w polskie i radzieckie mundury rozdawali ulotki i zbierali podpisy. - „Nie pozwolimy, by go zlikwidowano, bo jest świadectwem historii” – mówił dziennikarzom Maciej Boryna, pomysłodawca protestu. Lokalne gazety cytowały mieszkańców wspominających rzewnie radziecki garnizon. W Kęszycy Leśnej koło Międzyrzecza ludzie też woleli dmuchać na zimne i podnieśli głos sprzeciwu. We wsi, w której stacjonowała Armia Czerwona, stoi pomnik łącznościowca. Miejscowi darzą ogromną figurę niemal religijnym uwielbieniem. Strażacy w dniu swojego święta ustawiają przed nią rzeźbę św. Floriana, w Boże Ciało przy obelisku wierni budują polowy ołtarz. Parafianie nie pozwolą usunąć pomnika. Sołtys Kęszycy zapowiedział publicznie całodobowe czuwanie przy łącznościowcu. Jak przy najświętszym sakramencie. „To symbol wsi. Turyści przyjeżdżają, żeby sobie zrobić z nim zdjęcie” – mówił na łamach „Gazety Lubuskiej” Andrzej Paszkowski. Mieszkańcy oddalonej o parę kilometrów wsi Wysoka wzięli w obronę kamień z tablicą poświęconą „Bohaterowi Związku Radzieckiemu” – majorowi o nazwisku Aleksiej Karabanow. Pani sołtys oświadczyła, że wizytówki wsi nie pozwoli usunąć. 
    Nie tylko w Kęszycy ludzie traktują pamiątki po komunizmie z nabożną czcią. W Stargardzie Gubińskim pomnik „Waltera” stoi, niczym przydrożna kapliczka, na rozstaju dróg. Kamienna płyta przedstawia podobiznę generała w formę złotego medalionu, otoczonego ornamentem żołnierskich pagonów. Bohaterowie Armii Czerwonej mają w Lubuskim więcej pomników niż polski papież. Radny Patek zwraca uwagę, że w Gubinie jest ulica II Armii Wojska Polskiego, a nie ma Jana Pawła II. 

"Łącznościowiec" w Kęszycy Leśnej
Lud pogranicza pragnie odkupić grzechy zaniedbania i nowym inwestycjom nadaje nazwy politycznie poprawne. W Witnicy radni nową obwodnicę uczcili imieniem Jana Pawła II. Czterema ronda odpowiadają życiowym przystankom Karola Wojtyły. Kierowcy jadący z Gorzowa do Kostrzyna mijają najpierw Rondo Wadowickie, następnie Krakowskie i Rzymskie, w końcu Watykańskie. 
    Białków koło Cybinki też potrafił się zrehabilitować. Do 2007 roku tamtejsza podstawówka, jako jedyna na świecie, nosiła imię pułkownika Walentina Iwanowicza Fokina. Nikt nie wiedział, kim był Rosjanin. Na temat patrona milczą karty historii powszechnej i wszystkowiedząca wyszukiwarka Google. Pewnym źródłem informacji okazała się Anna Pikuła, dyrektorka szkoły podstawowej w Białkowie. Fokin spoczywa na cmentarzu oficerskim w Cybince. W 1968 roku gmina potrzebowała patrona dla nowej szkoły. - „Przywieźli go w teczce” - wspomina Anna Pikuła – „Nikt o nim wcześniej we wsi nie słyszał”. Kiedy zawisła tablica z nazwiskiem patrona, ludzie kojarzyć fakty. Po wsi rozeszła się wieść, że pułkownik nie zginął bohaterską śmiercią na polu chwały, ale wraz z grupą żołnierzy wypił zatruty alkohol z pobliskiej gorzelni i umierał rozerwany od środka granatem umyślnie skażonego spirytusu. Walentin Iwanowicz przez 40 lat pełnił pośmiertną wartę honorową w szkole w Białkowie, nim zastąpił go papież- Polak. 

Medalion z "Walterem"
W Cybince pełna zgoda panuje pomiędzy Janem Pawłem i… Józefem Stalinem. Wąsaty „kat narodów”, odlany w brązowej formie, spogląda spokojnie na środek dwu i pół tysięcznego miasteczka. Płaskorzeźba z podobizną dyktatora wisi przy wejściu na cmentarz z grobami 11 tysięcy czerwonoarmistów. W sześciotysięcznym Seelow po drugiej Odry na cmentarzu wojennym leży pięć razy więcej nieboszczyków, niż jest żywych mieszkańców. Rosjanie grzebali zabitych w centrum miejscowości: przy głównym placu, obok rynku, albo w sąsiedztwie szkół i kościołów. Po zakończeniu wojny wznosili na cześć bohaterów mauzolea. Miejscowości po obu brzegach Odry i Nysy pokryły się czerwonymi gwiazdami, sierpami, młotami i innymi sowieckimi skamielinami. „Nasza słuszna sprawa, zwyciężyliśmy!” – głosi rosyjski napis na brązowej tablicy ze Stalinem w Cybince.

Stalin w Cybince

wtorek, 21 grudnia 2010

Za grzechy Ojca

  
Za Skwierzyną droga w kierunku przejścia granicznego w Kostrzynie odbiła na zachód, wyprostowała jak struna, namierzyła horyzont i wbiła w Puszczę Rzepińską. Las ciągnął się kilometrami, a monotonię sosnowego boru przerywały tylko leśne parkingi. Niebieskie znaki drogowe pojawiały się regularnie i co parę kilometrów odgarniały z bocznych szyb, niczym wycieraczki, drewnianą zasłonę. Na chwilę pojawiały się wyciosane z pni ławki i stoły otoczone płotem z desek, śmieci porozrzucane wokół błyszczały kolorową folią worków. Po chwili puste parkingi znikały i ściana lasu znowu przyklejała się do okna.
   Drogi proste jak lineał przecinają najbardziej zalesione kompleksy w kraju. Asfalt ciągnie się kilometrami przez knieje, udzielające schronienia dzikim zwierzętom i wysypiskom śmieci. Zdarzają się w Polsce miejsca mniej dostępne i dziksze, ale pozostają nimi, ponieważ leżą z dala od tras komunikacyjnych. Tymczasem przez „dziki” zachód Polski wiodą wytyczone przez Niemców trakty, na których ruch panuje niewielki. Po drodze brakuje ludzkich siedzib, a jeśli już nawet pojawi się jakiś przysiółek, wtapia się w otoczenie i nie odwraca uwagi kierowców. Z Krosna Odrzańskiego do przejścia granicznego w Gubinku jest ponad 40 kilometrów. Jedyna osada po drodze przybrała dla niepoznaki nazwę Brzózka.  
   Krzeszyce oddziela od Skwierzyny 30 kilometrów lasu.  Tuż przed wsią pojawił się na poboczu znak rozpoznawczy; BMW-Kombi na berlińskich numerach rejestracyjnych. Parę kroków od drogi, otoczone obrysem ogrodzenia, sterczały kikuty postumentów i porozbijanych nagrobnych płyt. Po starym cmentarzu żydowskim krążył brodaty mężczyzna z kijkami w obu rękach, przypominającymi szpikulce do opiekania kiełbasek. Ostro zakończone iglice wchodziły gładko w grunt.  Gdy nakłuwacz uderzał w kamień spod stóp dobiegał zgrzyt. Polny głaz wydaje w zetknięciu z żelazem inny odgłos niż ociosany piaskowiec.


Eckehart Ruthenberg
Eckehart Ruthenberg określa rozmiary kamienia. Sapiąc z wysiłku, usuwa motyką korzenie i kępy trawy. Nagrobek w Krzeszycach został zwalony wiele lat po wojnie i spoczywa kilka centymetrów pod leśną ściółką. Cmentarze zniszczone przez nazistów, pokrywa płaszcz gleby dwukrotnie grubszy. Ale takich grobów na polsko-niemieckim pograniczu się nie spotka. Eckehart klęczy i starannie obmiata płytę szczotką. Spod piachu ukazują się niemieckie inskrypcje: „Tu spoczywa w pokoju Martin Borck, ur. 1827, zm. 1901”. Skonstruowaną przez siebie dźwignią próbuje obrócić kamień na drugą stronę, zapisaną po hebrajsku. Od połowy XIX wieku żydowskie nagrobki w Prusach musiały być dwujęzyczne. – „Podobnych urządzeń używali starożytni Egipcjanie przy budowie piramid” – mówi Eckehart i całym ciężarem ciała zawisa na dźwigni.   
   Sporo wysiłku kosztowało go odnalezienie cmentarza w Krzeszycach (Powiat Gorzowski). Pomijały go przedwojenne mapy. Próżno szukał na wyblakłych kartach ledwie zauważalnych symboli „L”, układających się w choinkę. Pruscy kartografowie, w zgodzie z hebrajską tradycją oznaczali żydowskie miejsca pochówku, pierwszą literą słowa „Lebenhaus” – „dom życia”. Również niezastąpiony Kommunales Auskunftsbuch” - spis miejscowości z 1914 roku, uwzględniający wyznanie mieszkańców, słowem nie wspominał o Żydach w Krzeszycach. W niedzielne przedpołudnie Eckehart stanął więc przed kościołem i wychodzącym ze mszy ludziom pokazywał kartki z napisem po polsku: „Poszukuję i zajmuję się cmentarzami żydowskimi w Polsce. Czy może mi Pani/Pan proszę powiedzieć czy w tej miejscowości znajduje się cmentarz żydowski?”. W Lipianach i Dobiegniewie parafianie pomogli mu w poszukiwaniach. W Krzeszycach rozkładali bezradnie ręce. Eckehart poszedł do miejscowej knajpy i siedział przy stoliku tak długo, dopóki wieczorem jakiś starszy mężczyzna przypomniał sobie dzieciństwo i nagrobki w lesie. Miały znajdować się przy drodze do Skwierzyny, około dwa kilometry za wsią.  
    Żydowskich śladów 66-letni Ruthenberg szuka od ćwierć wieku. Zaczął w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, gdy władze NRD zakazały mu organizowania wystaw i sprzedaży dzieł sztuki. Absolwent Wyższej Szkoły Sztuki w Berlinie Wschodnim, utracił miejsce pracy ale zyskał sporo wolnego czasu. - „Z nudów zacząłem szukać cmentarzy żydowskich” – mówi dziś półżartem. Ale prawdziwy powód był w rzeczywistości inny: bunt przeciwko ojcu, który w okresie nazistowskim zajmował się eugeniką, a podczas drugiej wojny światowej mógł brać udział w ludobójstwie Żydów.


Był rok 1992. Umarł doktor Martin Ruthenberg i rodzina musiała uprzątnąć jego gabinet w Instytucje Hodowli Roślin przy Uniwersytecie Humbolta w Berlinie. Przeglądając papiery, Eckehart natknął się na list wysłany przez ojca do żony z frontu wschodniego. ”Liebe Heilwieg” – zaczynała się korespondencja, pisana 19 marca 1942 w Nowomoskowsku . „Ostatnie trzy dni były tak okropne, że nie chcę o tym pisać”. Eckehart postanowił dowiedzieć się, jakie wydarzenie tak bardzo wówczas wstrząsnęło ojcem. 
   Pod datą 19 marca 1942 roku Szymon Wiesenthal odnotował w swojej kronice zagłady[1]: „Naziści spędzili 400 Żydów z Nowomoskowska w rosyjskiej Republice Rad i rozstrzelali ich na żwirowisku w pobliżu miasta, na drugim brzegu rzeki Samary”. Wobec zbrodni w Babim Jarze koło Kijowa, gdzie w ciągu dwóch dni rozstrzelano z broni maszynowej 33 tysiące Żydów, masakra z Nowomoskowska przeszła bez echa. By szybko i skutecznie przeprowadzać akcje eksterminacyjne, SS korzystało z pomocy  żołnierzy Wehrmachtu. Czy wśród zbrodniarzy z Nowomoskowska znajdował się sierżant Martin Ruthenberg?
   Siedem lat Eckehart studiował archiwalne dokumenty lecz nie zdołał potwierdzić udziału ojca w eksterminacji żydowskich cywilów. „Odkryłem za to okropne fakty z przedwojennego okresu, o których rodzina nie miała pojęcia” –wyznaje Eckahart. Nikt z krewnych nie wiedział, że Martin zajmował się podczas studiów przyrodniczych na uniwersytecie w Greifswaldzie biologią rasy (Rassenbiologie). W wolnym czasie, jako członek studenckich bojówek SA, rozganiał komunistyczne masówki, a podczas zajęć pracował nad skonstruowaniem „czystej krwi niemieckiej”. Jego wysiłki zauważyli profesorowie, przyjmując Martina w swe naukowe szeregi. Uzyskał dzięki temu nieograniczony dostęp do laboratoriów, w których przeprowadzano eksperymenty na ludziach. Pracę doktorską napisał o dziedziczeniu cech, jednak wybuch wojny położył kres błyskotliwie zapowiadającej się  karierze naukowej.
  Świeżo upieczony doktor trafił do odpowiedzialnego za transport Narodowo-Socjalistycznego Korpusu Motorowego (NSKK). Przejechał  przez Polskę i Ukrainę, a kilka tygodni po napisaniu listu z Nowomoskowska został odwołany z frontu wschodniego.  Gdy jego koledzy rozpoczynali półroczne oblężenie Stalingradu, Martin wertował dokumenty w Rydze. Za biurkiem Urzędu ds. Rasy w dzielnicy Kleistenhof usadowił go kolega z uniwersytetu w Greifswaldzie. Oszczędził dawnemu kompanowi stalingradzkiego piekła i pozwolił zająć się tym, na czym doktor Ruthenberg znał się całkiem dobrze: przyporządkowaniem łotewskich Niemców do odpowiedniej kategorii narodowościowej.  Pod koniec 1942 roku Martin  pojechał do Greifswaldu na urlop. Dziewięć miesięcy później urodził się Eckehart. 




   Ojciec wymagał od dzieci dyscypliny i bezwzględnego posłuszeństwa. Eckehart pamięta ciągłe kłótnie. Nie potrafił zaakceptować surowych reguł i zasad wychowania i w końcu ojciec wyrzucił go z domu. Miał 21 lat i przez następne cztery dziesięciolecia, do śmierci Martina, nie utrzymywał z ojcem żadnego kontaktu. - „Poszukiwanie cmentarzy jest pośrednio wyrazem buntu przeciwko ojcu, utożsamianemu przeze mnie z autorytarnym państwem” – wyznaje Eckehart. 
   W 2006 roku Eckehart postanowił przenieść się na drugą stronę Odry i Nysy. Zaczął od Cedyni, polskiego miasta położonego najbliżej Berlina. Na zapuszczonym cmentarzu odkrył sześć nagrobków. Potem pojechał do Trzcińska Zdroju i odnalazł kolejne macewy. Następne były Moryń, Dębno, Boleszkowice, w sumie 12 przygranicznych miejscowości. Krótko przed pojawieniem się Niemca w Chojnie, lokalna gazeta opisywała losy cmentarza żydowskiego: „Ok. roku 1973 lub 1974 pracownicy gminy usunęli wszystkie nagrobki, buldożerem wyrwano ich pozostałości, rozrzucając przy okazji po całym terenie trumny i kości. W następnych latach pasły się tam świnie i krowy. (…) Teraz jest tam pusta łąka, na której do niedawna dzieci grały w piłkę”. Przez trzy miesiące jeździł po Ziemi Lubuskiej. Odkrył kilkadziesiąt nagrobnych kamieni, z czego 20 w Torzymiu. Dźwiganie płyt odbiło się na jego zdrowiu. W drodze powrotnej do domu zasłabł i trafił do szpitala. Od tamtej pory częściej robi przerwy i regularnie jada posiłki. Tylko z noclegu w samochodzie nie zrezygnował, dzieląc posłanie z nakłuwaczami, dźwignią do podnoszenia kamieni i miernikiem wysokości.


 „Tutaj był kiedyś cmentarz” – mówi Andrzej Kirmiel i pokazuje na obwodnicę Międzyrzecza. – „Droga biegnie przez sam środek wzgórza cmentarnego”. Kirmiel, historyk, twórca Lubuskiej Fundacji Judaica, od kilkunastu lat bada przeszłość Żydów na byłych terenach niemieckich. Z jego inicjatywy, polscy i niemieccy licealiści uporządkowali cmentarz w Skwierzynie- największe obecnie miejsce żydowskiego pochówku na terenach północno-zachodnich. Mówi, że dzieje międzyrzeckiego kirkutu są znamienne dla pozostałych 600 żydowskich miejsc pochówku, zniszczonych przez Polaków. 
   Zaraz po wojnie, kosztem cmentarza, poszerzono drogę powiatową do Skwierzyny. Robotnicy używali nagrobków jako podkładu pod wylewany asfalt. Przy okazji robót odkryto pokłady żwiru, które najpierw nielegalnie, a potem już zupełnie oficjalnie eksploatowano. Z piasku ze żwirowni usypano w czynie społecznym plażę nad pobliskim jeziorem Głębokim. - „W żwirze trafiały się kości, które były wyzbierane i wywożone“ – opowiadał historykowi jeden ze świadków. W marmury i granity zaopatrywały się na żwirowisku zakłady kamieniarskie. Kirmiel odnalazł nawet ustalony przez gminę cennik „poniemieckich” płyt nagrobnych. Okoliczni mieszkańcy na własną rękę wywozili kamienie, które wykorzystywali do budowy chodników albo fundamentów na prywatnych posesjach. W styczniu 1970 roku minister gospodarki komunalnej przeznaczył cmentarz pod „realizację narodowych planów gospodarczych", kończąc tym samym jego siedemsetletnią historię. 


Pielgrzymi na Cmentarzu w Słubicach

Większość przygranicznych cmentarzy przestała istnieć na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. 
- „Paradoksalnie odwilż w stosunkach polsko-niemieckich stała się główną przyczyną likwidacji przedwojennych miejsc pochówku” – uważa Andrzej Kirmiel. Władze PRL i NRD podpisały układ o ruchu bezwizowym i do Polski zaczęli przyjeżdżać turyści zza Odry.  „Niezadowalający stan cmentarzy i ich wygląd jest sprawą o wyjątkowo drażliwym podłożu i wywołuje niepotrzebne i nieprzychylne, aczkolwiek słuszne uwagi ze strony turystów" – zwracało uwagę Wojewódzkie Zrzeszenie Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej w Zielonej Górze. Władze powiatowe postanowiły ostatecznie rozwiązać kwestię wszystkich „poniemieckich” cmentarzy. Tysiące katolickich, ewangelickich i żydowskich miejsc pamięci zrównano z ziemią.
    W Głogowie zlikwidowano cmentarz istniejący od 1280 roku, a w jego miejscu wybudowano blokowisko. W Sulechowie ostał się dom pogrzebowy, zamieszkały obecnie przez żywych ludzi. W Babimoście w miejscu pochówku „starszych braci w wierze” wylano beton pod boisko szkolne. Na wzmiankowanym po raz pierwszy w 1399 roku kirkucie w Słubicach (Frankfurcie) spoczywali wybitni rabini, na czele z Theominem, autorem przypisów na temat koszernej receptury. Mimo to władze miasta kazały zaorać teren cmentarza, a na początku lat dziewięćdziesiątych sprzedały go prywatnemu inwestorowi, który wzniósł hotel z domem publicznym. Po protestach napływających z całego świata obiekt zamknięto i wyburzono, a w 1999 roku mieszkańcy Słubic i Frankfurtu ufundowali tablicę pamiątkową.


Eckehart pokrywa nagrobek Martina Borcka, cieniutkim pergaminem, a potem nakłada na niego przywiezioną ziemię dębową. Na klęczkach wciera piasek w papier. Po chwili cały nagrobek wraz z inskrypcjami odciska się na pergaminie. Niemiec utrwala w ten sposób wszystkie odnalezione przez siebie płyty. Pergaminy przechowuje zwinięte niczym Tora. Eckehart nigdy nie dowie się, kim był Martin Borck z brandenburskiego Krietsch. Tylko raz poszukał w archiwach informację o wpływowym handlarzu końmi, Luisie Schlavinskim, którego samotny nagrobek odkrył w Kostrzynie nad Odrą. 
   Nie ma czasu zgłębiać przeszłości nieboszczyków. Nie liczy nawet odsłoniętych przez siebie nagrobków. Zwracał się do instytucji naukowych i żydowskich w Niemczech, ale żadna nie wyraziła zainteresowania terenami leżącymi za granicą. Dla większości polskich badaczy historia „Ziem Odzyskanych” zaczyna się  w 1945 roku. - „Mam odczucie, że niewiele osób to interesuje” – przyznaje Monika Krawczyk, dyrektor Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego.
  - „Opuszczone cmentarze są jak sieroty, adoptuję cmentarze” – mówi Eckehart Ruthenberg. O mieszkańcach zachodniego pogranicza ma bardzo dobre zdanie. W ciągu trzech lat nie spotkał się z żadnymi oznakami wrogości. Mimo to woli, by ludzie nie oglądali odsłanianych przez niego płyt. Jeśli nie rzucają się w oczy, mają większe szanse przetrwać. Z cmentarza w Boleszkowicach ktoś ukradł ostatnio około 10 płyt. W Trzcielu nieznani sprawcy zwalili kilka płyt na ziemię. Podobna dewastacja miała miejsce w Skwierzynie.
    Eckehartowi sił i pieniędzy wystarcza na dwa wyjazdy do Polski w miesiącu. Zdaje sobie sprawę, że nie zdąży odnaleźć wszystkich 600 żydowskich miejsc pochówku, znajdujących się w północno-zachodniej Polsce. Nim jednak sam doczeka nagrobku, chce spełnić jedno marzenie: zgodnie z wymogiem tradycji otoczyć ogrodzeniem jeden z odkrytych przez siebie cmentarzy żydowskich. 


Eckehart Ruthenberg na cmentarzu w Trzcielu
Za Krzeszycami drzewa znikły i krajobraz rozpłaszczył się jak Niderlandy. Droga prowadziła wysoką skarpą, skąd rozciągał się widok na Dolinę Warty, przecinaną groblami i kanałami obsadzonymi olchą. Drogowskazy odsyłały przez łąki do wsi o nazwach Głuchowo i Budzigniew. Do końca wojny miejscowość Budzigniew nazywała się Hampshire. Sąsiednia wieś Jamno była Jamajką, a dzisiejsze Polne – Pensylwanią.  Egzotyczne nazwy miały podnieść atrakcyjność miejscowości i zachęcić kolonistów do osiedlania się tu pod koniec XVIII wieku. Osadnikom, którzy po II wojnie światowej przybyli ze wschodu i centrum Polski nie trzeba było zachęty, toteż do dziś z zamorskich krain ostała się tylko Malta. Wsiom zmieniono nazwy na swojsko brzmiące: Dzierzążnia, Lubomierzycko, Zaszczytowo. Przed Kostrzynem zaczął padać deszcz. Była wczesna wiosna i Park Narodowy Ujście Warty wyglądał jak zarastające jezioro.


[1] Szymon Wiesenthal; Jeder Tag ein Gedenktag. Chronik jüdischer Leiden.