piątek, 31 grudnia 2010

Sami swoi z Białkowa


Odblaskowe kamizelki pobłyskują w promieniach słońca, przebijającego się z trudem przez chmury. Ubrani jaskrawo młodzi ludzie dbają o porządek podczas III Krajowego Zjazdu byłych mieszkańców Polesia i ich potomków. Patrolują parking, wynoszą śmieci, ustawiają ławki. Kamizelki mają na plecach napis „Służba Parafialna”. Nastolatki nie wstydzą się ani stroju, ani parafialnej funkcji. Przeciwnie, pomoc podczas festynu traktują jak wyróżnienie. Tylko młodzież ciesząca się we wsi dobrą opinią mogła go dostąpić. Alicja Radkiewicz, Agnieszka Łozowska, Karolina Gielement, dyżurują w ciągu dnia. Wieczorem podczas biesiady poleskiej licealistki zastąpią starsi koledzy. Służba zmieni się w ochronę. 

Dziewczyny w służbie parafialnej
Ujmy dziewczynom nie przynosi ani zażyłość z parafią, ani korzenie. Mówią, że pochodzą z Polesia, ale zaraz dodają: „mieszkamy w Białkowie”.  Bo kto mieszka w tej wiosce, tego strony rodzinne rozciągają się nie nad pobliską Odrą, ale gdzieś wśród bagien rzeki Jasiołdy w obwodzie Brzeskim na Białorusi. Poleszucy, odcięci od korzeni, przywieźli w 1945 na ziemie zachodnie własną kulturę i zachowali jej liczne elementy do dzisiaj. Alicji, Agnieszce i Karolinie to babcie przekazały pewne niespotykane w okolicznych wsiach obyczaje, związały młodsze pokolenia nicią pamięci z dziejami poleskiej krainy. I wytłumaczyły, kiedy jest „jak w domu”.
   Gdy trzyma mróz i dym sunie z komina prosto do nieba, wtedy jest „jak w domu”. We wtorek po Wielkanocy, gdy przypada pryświatok, dzień, w którym nie wolno pracować w polu, bo przyjdzie gradobicie i zniszczy wiosną uprawy, też jest „jak w domu”. Albo w dniu przylotu bocianów. Tak samo jesienią, podczas świniobicia, kiedy rzeźnik opieka martwe zwierzę nad słomianym ogniem, a następnie robi "kumpiak”,  czyli peklowaną i wędzoną szynkę. „Jak w domu” smakuje "korowaj” , ciasto drożdżowe, "pierogi poleskie”, "bliny” z maczanką, czyli sosem. „Jak w domu” uderza do głowy „czar polesia”, bimber pokątnie pędzony według receptury znanej tylko w Białkowie (gospodarze w okolicznych wsiach bardzo rzadko warzą samogon). Organizatorzy starają się, by „jak w domu” było podczas Zjazdu Poleszuków.
    Podobnie do lat poprzednich najwięcej gości przybyło do Białkowa z zachodnich województw. Grupa z Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie znajduje się siedziba Towarzystwo Miłośników Polesia, wynajęła autokar. Na parkingu stoją samochody z tablicami rejestracyjnymi z Białostockiego. Nad Odrę przyjechał Poleszuk z Białorusi. Na szyi zawiesił planszę z wypisanymi nazwami miejscowości: Czernicze, Łozowo, Sielec. Może w Białkowie odnajdzie ziomków?
    Trzeci Zjazd mieszkańców Polesia i ich potomków miał się odbyć przed rokiem, ale nie doszedł do skutku. Mieszkańcy nie kryją rozczarowania, niechętnie jednak opowiadają o powodach rezygnacji z poleskiego święta. Na internetowym forum, można jednak znaleźć anonimowe wpisy o braku porozumienia z proboszczem.  Ksiądz, który zainicjował i zaangażował się w przygotowanie dwóch poprzednich imprez, nie widział sensu, a według złośliwych komentarzy, także interesu w przygotowaniu Zjazdu. Imprezę zorganizowało samodzielnie Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Poleskiej. Mszę odprawił biskup z Zielonej Góry, nie w kościele, jak uprzednio, lecz na gminnym placu w środku wsi.

Poleska izba nad Odrą...
Wkrótce w miejscu, gdzie stał ołtarz, a teraz jest estrada, powstanie kiedyś skansen – gospodarstwo poleskie. Animatorem przedsięwzięcia jest Eugeniusz Niparko, Poleszuk z Białkowa. Podczas Zjazdu zwraca uwagę regionalnym ubiorem i siwą brodą. Pozuje gościom do zdjęć przed szopą na narzędzia, którą własnoręcznie złożył z drewnianych belek. Materiał przyjechał spod Białegostoku i zdaniem pana Eugeniusza wygląda „jak w domu”. Ludzie sami znoszą sprzęty. Ktoś podrzucił w nocy chomonto, drugi masielnicę, inny zawiesił bronę na ścianie. „Nie jest z Polesia, tylko poniemiecka” – jeden z gości Zjazdu, pokazując żeliwną miednicę z uchem. Obok szopy stoi stóg siana, przytrzymywany długimi, sterczącymi ponad płot żerdziami. „Naprzeciwko będzie stodoła, tam dalej stanie chałupa. Zasadziliśmy już orzech i wkrótce zbudujemy studnię z żurawiem” – tłumaczy pan Eugeniusz. Młodzi na własne oczy zobaczą, że dziadowie mieszkali w drewnianych chałupach krytych strzechą, bez prądu i bieżącej wody.
   Gospodarze na Polesiu sami budowali domy, które nazywali „haspoda”. W żadnym wypadku  „chata”, bo w ich języku wyraz ten oznaczał schron ostateczny, czyli trumnę. Drewniane domy były ciasne i niskie, składały się z jednej lub dwóch izb pozbawionych sieni, ale za to z ogromnym piecem, służącym zimą całej rodzinie za barłóg. Wnętrza za dnia spowijał półmrok, ponieważ małe okna wpuszczały do środka niewiele słonecznego światła. Gdzieniegdzie można było spotkać „kurne” chaty, bez pieców, o ognisku, płonącym pośrodku izby sczerniałej i przesiąkniętej dymem, który wychodził przez otwór w ścianie lub przez szczeliny pod okapem. W porównaniu z poleskimi zagrodami, gospodarstwa w Białkowie jawią się niczym pałace dla ludzi i zwierząt hodowlanych.
   Wystarczy obejrzeć reprodukcje przedwojennych zdjęć, które Towarzystwo Miłośników Polesia publikuje na swojej stronie internetowej. Przygniecione starością domki z bielonego drewna ciągną się wzdłuż ulicy tonącej w błocie porytym przez biegające luzem świnie. Chłopi ubrani są w futrzane czapy i kożuchy, kobiety noszą kwieciste spódnice i chodzą zwykle boso. Chyba niewiele zmieniło się od czasu, gdy te Polesie przemierzał Józef Ignacy Kraszewski: „Kraj lasu, piasków, błota, ubogiego ludu: mosty drżące i pogruchotane, groble, po których jadąc, trzeba zębami dzwonić ze strachu, żeby się wszystkie kości nie potrzaskały, lasy smutne, sosnowe, [...] brody niezmierzone, piaski nieprzejednane, czasem krzyż na rozstaju, stara cerkiewka podparta na kulach, mogiłki z domkami na grobowcach, przypominającymi pogańskie czasy, [...] chaty do połowy w ziemi, lud chudy na pół nagi” (J. I. Kraszewski, Wspomnienia z Wołynia, Polesia, Litwy, Warszawa 1985).

W poszukiwaniu swoich
Polesie przed II wojną było zacofane i biedne.  Brakowało bitych dróg i wodociągów, a wskaźnik analfabetyzmu należał do największych w Polsce. Poleszucy, izolowani przez naturę od świata zewnętrznego, nie rozwinęli polskiej tożsamość narodowej. Mimo prowadzonych przez władze akcji edukacyjnych i uświadamiających, w spisie ludności RP z 1931 roku około 700 tysięcy mieszkańców województwa poleskiego określało swoją narodowość jako „tutejszy”. Etnograf i socjolog Józef Obrębski, który w okresie międzywojennym poprowadził na Polesie ekspedycję badawczą pisał o „ludzie bez ojczyzny”, który dzieli społeczeństwo na „swoich” i „obcych”. „Ludzie Polesia – w swojej przeważającej masie – nie są ani Ukraińcami, ani Białorusinami. Przestają być Poleszukami. Stają się ludem bez ojczyzny” – notował Obrębski w książce „Polesie”.(s. 234 Obrębski Józef, Polesie, Warszawa 2007). Barbarzyństwo, dzikość, pierwotność, zacofanie – Oberski wymienia cechy, przypisywane Poleszukom przez sąsiednie ludy. Negatywny obraz mieszkańca bagien, utrwalony przez badaczy i podróżników także w odległych od Polesia częściach kraju, wzmagał w mieszkańcach Polesia potrzebę izolacji przed otaczającym nieprzychylnym światem. Klimat i krajobraz sprzyjały wykluczeniu.

"W środku Europy, w dwudziestym wieku – taki bardzo dziwny, egzotyczny kraj. (…) Kraj mało znany, pod wielu względami zagadkowy, trudnodostępny i w znacznej swej części - prawie niezaludniony!” Jest to Polesie” - pisał  z kolei F. Antoni Ossendowski w wydanej w 1934 roku w książce „Polesie”, jednej z części popularnej serii „Cuda Polski”. Odludny kraj zamieszkiwał od dawien dziki lud, który zmienił wprawdzie nawyki, lecz zachował cechy charakteru, aż do czasów współczesnych pisarzowi.  Biada temu, kto się onegdaj zapuścił w odstępy i trzęsawiska Polesia. Ossendowski kreśli przerażający obraz dawnego mieszkańca bagien. „Nie nieludzkie stworzenia, jak rusałki, topielice czy wodzianki, stanowiły zagrożenie, lecz najstraszniejszym jednak wrogiem był małomówny, tajemniczy i zawsze nieufny mieszkaniec tego kraju – Poleszuk. Nie chciał on, obawiał się sąsiedztwa ludzi, skądś i po coś tu przybyłych, a nieznanych mu, więc tępił ich jak i czem mógł. Po nocy napadał z siekierą na śpiących w skleconych naprędce szałasach – kureniach i „szatrach”, wprowadzał w zasadzki i znienacka wtrącał do topieli, wypuszczał strzałę dla pewności zatrutą „czemierem” lub „blekotem”, godząc oszczepem łowieckim albo ością rybacką. Toteż przybysze nie utrzymywali się długo na ziemiach poleskich”.
    Skąd w Poleszukach wzięły się takie cechy, zastanawia się Ossendowski? I zaraz udziela odpowiedzi. „Na przestrzeni wieków wszyscy żądali czegoś od Poleszuków, wciągali ich w wir obcych im, niezrozumiałych, nieraz zgoła niebezpiecznych wypadków, za które oni potem długo i drogo płacili. To sprawiło, że Poleszuk stał się nieufny i uparcie bierny, a gdy to nie pomaga, mściwy i zawzięty. Podciąć pęcinę koniowi spętanemu na pastwisku, pokaleczyć ukradkiem woły sąsiada, podpalić chatę lub puścić z dymem pełny spichlerz wroga, spuścić obszarnikowi staw z rybami, a nawet z zasadzki napaść na gajowego lub, jak do niedawna jeszcze – grasować po drogach i czynić napady, - umie i to milczący zazwyczaj, podejrzliwy Poleszuk, przepojony odwieczną niechęcią do przybyszów, lecz umiejący się nie zdradzić przed nimi ze swoich uczuć”.
    Poleszuk, zachował pogańskie obyczaje, aż po czasy współczesne autorowi. Ossendowski pisze, że pradawne zwyczaje na Polesiu nigdy nie wygasły. „W każdym razie na początku XX-ego wieku religijne praktyki pogaństwa słowiańskiego były tu kilkakrotnie zanotowane, co spowodowało nawet wysłanie na Polesie misjonarzy prawosławnych (…)”. „(…) Wieszczby, wróżby czynią – takie, jakie zapewne sprawowali niegdyś pogańscy kapłani starcy po osiedlach dawnych przodków, drewlańskich. – Stosunek człowieka do przyrody nie uległ zmianie.” Jeśli prawdą jest, co pisali badacze, pisarze i podróżnicy i poleski charakter ludzie ocalili do lat trzydziestych XX wieku, oznacza to, że przywieźli go ze sobą nad Odrę i przekazali w genach dzieciom - mieszkańcom Białkowa.  



 Sioła Petelewo i Rogacze w powiecie Prużana stawiły się w komplecie na stacji kolejowej w Berezie Kartuskiej. Rodziny załadowały dobytek do wagonów towarowych: meble, narzędzia rolnicze, inwentarz. Pociąg ruszył i przez dwa tygodnie jechał na zachód. Droga dłużyła się niemiłosiernie. Lokomotywa wlokła się, często robiła postoje, podczas których doczepiano wagony z mieszkańcami sąsiednich miejscowości. Trasa przejazdu przecinała Polskę w nowych granicach dokładnie na pół. Po przejechaniu 700 kilometrów pociąg zatrzymał się na stacji o nazwie Reppen. Obecność wopistów świadczyła o tym, że niemiecka granica leży blisko i dalej jechać nie wolno. Żołnierze zabronili jednak rozładunku. Starszyzna obu wsi wybrała grupę konnych jeźdźców i wysłała ją na rekonesans po „Dzikim Zachodzie”. Mężczyźni mieli wybrać domostwa dla swoich rodzin i inwentarza. Wrócili po dwóch dniach i wkrótce pociąg znowu ruszył, lecz po niedługim czasie stanął na dobre. W Cybince skończyły się tory i do Białkowa trzeba było iść na piechotę oraz organizować transport. Był początek listopada 1945.
     Domy w Białkowie stały puste, nieopalane. Rosjanie wyrzucili ostatnie rodziny latem. Wielu Niemców uciekło już w styczniu, przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Pozostałych mieszkańców Balkow, Rosjanie ewakuowali przed nadejściem frontu. Mężczyzn oddzielono od kobiet , które wraz z dziećmi internowano w jednym z majątków koło Cybinki. Po kapitulacji Rzeszy matki powróciły do gospodarstw. Wkrótce znowu trafiły do folwarku Buschvorwerk, gdzie zimą 1946 roku zostały zdziesiątkowane przez epidemię tyfusu. W 1945 roku zmarło 60 kobiet i dzieci ze wsi Balkow.
   Mężczyzn – zbyt młodych do wojska oraz starców i chorych, niezdatnych nawet do volkssturmu, czerwonoarmiści uformowali w kolumny, liczące łącznie 30-40 osób i pognali do Poznania. Nie wszyscy przeżyli białkowski marsz śmierci. Hitlerowcy bronili jeszcze poznańskiej cytadeli, a jeńców znad Odry ładowano już na dworcu do wagonów, a potem przez dnie i noce wieziono w głąb Rosji. W ostatnim roku wojny, razem z żołnierzami poległymi na froncie, życie straciło 108 mężczyzn. Licząc kobiety i dzieci wyzwolenia nie dożył co piąty niemiecki mieszkaniec Białkowa. Z żadną inną wsią w gminie Ziebingen, los nie obszedł się tak okrutnie. (Według szacunków autorów książki „Ziebingen und Umgebung- der wendische Winkel im Sternberger Land“ Gerharda Jaeschke, Manfreda Schieche)
    Pokolenia Radkiewiczów, Weryszków, Kondarewiczów i innych zamieszkały w solidnych, murowanych domach, które wcześniej należały do rodzin o nazwiskach Walter, Nemack, Urlich, Gebert. W roku wybuchu wojny wieś liczyła 825 osób. Tyle samo zamieszkało tutaj pod koniec 1945 roku. „Ludzie zajęli wszystkie gospodarstwa i żyli, jak w domu, obok siebie” – wspomina szesnastoletni wówczas Władysław Kondarewicz. Miedza dzieliła zagony tych samych właścicieli, za płotem mieszkał dobrze znajomy sąsiad. Można powiedzieć Petelewo i Rogacze przeniosły się do Białkowa.
   Pierwsze lata po wojnie ludzie nosili się jeszcze tak, „jak w domu”, narażając się na docinki i żarty sąsiadów z okolicy. Wieśniacy z Polesia nie znali innej mody. W chłody mężczyźni wdziewali futrzane czapy i kożuchy, koszule przewiązywali wzorzystym paskiem, zwanym „perewiaska”. „Sztany”, czyli spodnie wkładali u nogawek w „postoły” – szmaciane obuwie, wiązane powrozami wokół stopy i łydki. Józef Niparko jest jedynym mężczyzną we wsi, który przy specjalnych okazjach wdziewa tradycyjny ubiór poleski. „Jak w domu” ubierają się wyłącznie kobiety i to także przy okazji święta, takiego jak Zjazd Poleszuków albo koncertu miejscowego zespołu regionalnego „Kryniczeńka”.

Euganiusz Niparko organizuje skansen poleski
Dłużej niż regionalny strój przetrwał we wsi język. Do dziś można w Białkowie usłyszeć śpiewny dialekt, który jest mieszanką białoruskiego, ukraińskiego i polskiego. „Moja babcia mówi, jak bohaterowie filmu „Sami Swoi” – tłumaczy obrazowo Karolina Gilement. Młodzi nie używają mowy przodków. Kiedyś język stanowił barierę przed sąsiadami z okolicy. Gdy dwóch mieszkańców Białkowa nie chciało, by rozumiał ich znajomy z Grzmiącej czy Rąpic, przechodziło wpół zdania na dialekt i kompan natychmiast gubił wątek.
    Dawnych mieszkańców Petelewa i Rogaczy oraz ich potomków poleska tożsamość spaja od 65 lat. „Białkowcy” trzymają się razem” –  twierdzi Józef Sidorowicz z oddalonej o trzy kilometry Grzmiącej -„Zadrzesz z jednym, całą wieś masz na głowie”. Solidarność mieszkańców wsi jest solidarnością pierwotną, klanową. „Białków to jedna wielka rodzina” – wyjaśniają licealistki. „Cześć wujek, cześć ciocia. Wszyscy się tu znają”. Nazwisko Radkiewicz nosi we wsi kilkadziesiąt osób. Identyfikacja ze „swoimi” wciąż odgrywa w relacjach międzyludzkich rolę znacznie większą niż w innych miejscowościach zachodniego pogranicza. W Białkowie solidarność pojmowano kiedyś bardzo dosłownie. Podobno kawalerowie szukali żon tylko we własnej wsi. - „Lepiej wziąć swojego wroga, niż obcego przyjaciela” – Karolina nie cytuje bohaterów „Samych Swoich”, lecz słowa własnej matki. Licealistka zapewnia, że teraz nie ma znaczenia, skąd pochodzi małżonek.
    Do niedawna ludzie przestrzegali weselnych tradycji. Pod dom przyszłej mężatki, wśród tańców i śpiewów podjeżdżał wóz z posagiem pana młodego. Nim doszło do wesela, odbywały się zapoiny, czyli zaręczyny. Nażeczony przekraczał próg domu rodzinnego swojej wybranki, w towarzystwie swata. Przyszły pan młody prosił rodziców o rękę córki. Rodzice, dla zabawy, targowali się z nim i przekomarzali, rozpytując kawalera, kim jest, co umie robić, co posiada. Po tym było wesele, a równo po dziewięciu miesiącach wyprawiano chrzciny.


Poleszucy znad Odry
Dziewczyny ze „służby parafialnej”, podobnie jak większość mieszkańców Białkowa, nigdy nie były na Białorusi. Krainę przodków ludzie znają z opowiadań, filmów i fotografii. Nie chcą jechać za wschodnią granicę.  Irena Kulczyńska z Białkowa krainę ojców zna z opowiadań rodziców i dziadków, lecz nie wybiera się na wycieczkę za Bug.  – „Chcę mieć w pamięci obraz z opowieści rodziców” – mówi. Ci, co byli na Polesiu, wracali przygnębieni, widokiem, jaki zastali. Znajoma, która pojechała na Białoruś mówiła, że po wsiach nie ma żadnego śladu. Eugeniusz Niparko także nie pali się do ponownych odwiedzin państwa Łukaszenki. Przed 12 laty szukał śladów rodzinnej wsi. „Tego Polesia już nie ma” – mówi Niparko.
Licealistki przerabiają w szkole romantyzm i pewnie dlatego wyobrażają sobie Polesie jako idylliczną i tajemniczą krainę, niczym z poematu Władysława Syrokomli.

Nieprzemierzone okiem trzęsawisk obszary,
Sqnują mi się niekiedy, jakby senne mary.
Lasy ciemne i gęste, jakby jaskinie;
Rzeka, co między łozą, a sitowem płynie;  (…)
Tajemny jakiś urok w mych oczach obwiewa
Żółte Polesia Piaski i ponure drzewa,
Czarne, podarte chatki na piasku lub mszarze,
Słomą kryte cerkiewki i wiejskie cmentarze,
Ozdobione jedlina lub sosną pochyłą,
Gdzie sterczy mała chatka nad każda mogiłą.


Nie ma już Polesia z wiersza dziewiętnastowiecznego epigona, ani też świata opisanego przez F. Antoniego Ossendowskiego. Buldożery rozjechały drewniane zagrody Petelewa i Rogaczy, równając grunt pod kołchozowe zasiewy kukurydzy. Rzeki, kanały i mokradła – nieodzowny element poleskiego krajobrazu zasypano, melioranci osuszyli bagniska i wznieśli groble, po których prowadzą asfaltowe drogi. Ludzie, zamieszkujący trzęsawiska rozproszyli się w obcym dla siebie żywiole „poniemieckich” miast i wsi. Prawdziwe ślady historycznej krainy Polesia odnaleźć można dziś nie nad Prutem, lecz w Białkowie przy granicy z Niemcami.

Maj 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz